Cześć,
od momentu kiedy poszłam na studia, czyli odjakiś 7 lat zauwążyłam,że otaczałam się bardzo pesymistycznymi ludźmi. Problem,który chcę poruszyć wywodzi się z tego, że nigdy jakby nie byłam zadowolona z tego co mam , z tego co ma mojarodzina. Po prostu byliśmy biedniejsi, ja jako nastolatka nie rozumiałam tego, że nie mogę pozwolić sobie na jakieś tam pewne rzeczy.
Jednak rodzice wychowali mnie i moje rodzeństwo na bardzo optymistyczne, rodzina zawsze była otwarta, promienista, tryskała optymizmem.
To ja na studiach zaczęłam sobie wkręcać problemy, nie udawało mi się z mężczyznami, uważałam, że problem tkwi na zewnątrz w stanie majątkowym ( między innymi) a nie we mnie ,w środku. Zaczęłam otaczać się ludźmi bardzo wrażliwymi, pesymistami, melancholikami. Uważali, że do niczego się nie nadają, jakby ściągali w dół. Znajome miały dramaty z facetami, były imprezowiczkami a z drugiej strony wewnątrz wiedziałam, że są delikatne i nie rozumiałam po co zakładają na siebie powłokę twardej kobiety.
Przez 6 lat studiów tkwiłam w bardzo specyficznym towarzystwie. Oprócz tego oczywiście miałam innych znajomych, ale taka moja grupa docelowa to byli znajomi z kierunku. Też pracowaliśmy razem, uczyliśmy się, studiowaliśmy.Po prostu dużo czasu spędzaliśmy ze sobą. Ja poszłam na te studia bo chciałam i miałam do tego dryg. Mam taki 'problem', że nie muszę pracować tyle ile inni bo zawsze mi wyjdzie. I tego znajomi nie mogli zrozumieć, że niby razem z nimi narzekam, a z drugiej strony zawsze wychodzę najlepiej.
Zaczęło się lekkie ściąganie w dól, które trwało kilka lat. Dopiero niedawno to zrozumiałam.
Za każdym razem kiedy widziałam się z tymi ludźmi czułam się źle, ociężale, trudno mi było np rozmawiać z rodziną.
Wiem, że życie prawdziwe, nie studenckie, nie polega na beztrosce, kwiatkach, kokardkach, szampanie- ale lepiej powiedzieć, że szklanka jest do połowy pełna a nie pusta...
Dla moich znajomych niestety nie- zawsze wszystko źle.A ja jako ta gąbka, wciągająca każdego emocje bo chciałam byc miła, koleżeńska.
Na moje prośby o wysłuchanie problemu zawsze byłoalbo bagatelizowanie albo dawanie rady jak z GALI albo BRAVO- typu- facet ni eodzywa się bo pewni ejest w łóżku z inną, pewnie zapił.
A przecież nie wszyscy faceci tacy są... Są ludzie, którzy też mają problemy związkowe, są faceci, którzy nie mają dziewczyn lata bo analizują życie... Każda moja znajoma myslala, ze faceci tylko co tydzien 'obracają' nowe panny.Nikt nie mogł zrozumieć że męzczyzni też są ludzmi tez są rozni, melancholicy, imprezowicze, powazni, smieszni..
Na moje gadanie - było- co ty wiesz, każdy taki jest - i znowu marudzenie.
Zaczelam sie odsuwać, zaczelam ogarniać swoje zycie na swoją reke, troche mi to zajelo- ale jestem zadowolona. Z tymi ludzmi kontakt utrzymuje- jest on jednak inny, rzadszy.
Czuje jednak ciezar mentalny, jakby ktos mi zalozyl jakas metalową koronę na glowe i przez kilka lat ona nie moglaby zejsc.
Zaczelam pracowac nasiebie, nie odbierac telefonów od nich, nie sluchać ich. Robic to co chce.
Moze glupio to zabrzmi, ale zaczelam interesować się astrologią, czytac ksiazki- to mi pomaga odbudować siebie. Chce zapisać sie na medytacje.
Znowu popowrocie i mieszkaniu i pracowaniu za granicą wrocilam do domu rodzinnego. Jest mi dorbze, ale nie pozwalam sobie na zbytni komfort, bo wiem, ze zbyt dobrze tez nie jest dobrze:)
I teraz nie wiem, co takiego polenilam zlego wczesniej? Czy tak mialo byc? Cale studia kazdy narzekal, ze trudno, ze nic z tego nie bedziemy mieli, ze beznadziejnie, ze nudno, ze kupa, ze to ze owo, ze źle. Codziennie.
A jak ja staralam sie mowic, ze jest ok i na pewno po skonczeniu studiów to brzemie zejdzie- kazdy mowil- nie, nie znasz sie, jestes glupia i naiwna, zycie ci pokaże jak jest, my mamy racje.
To samo tyczy sie np wystapien w konkursach, pokazywania projektow, wysylania na miedzynarodowe konferencje, poznawania fajnych, nowych ludzi z innych uczelni czy miasta którzy cos robia.
Zawsze bylo- no co ty, my sie nie nadajemy. My jestesmt tacy a oni sa lepsi. lepiej siedz cicho ( w takim sensie). A kiedy cos mi sie udawalo, poznalam kogos z jakiegos dodatkowego projektu - bylo- nie, widzisz i tak ta osoba jest lepsza, po to robisz. I tak nam sie nie uda ( w takim sensie).
Ja zostalam przy swoim.
Boli mnie głowa.
Boli mnie to, ze dopiero Ci moi znajomi teraz widzą i czują to co jawczesniej. Boli mnie to, ze wczesniej nie moglam sie przebic, bo bylam delikatniejsza, moze bardziej empatyczna. Ze chcialam wiecej, ale nie naiwnie, realistycznie. WIedzialam co moge a czego nie.
Dopiero oni widzą to teraz, po studiach - że jedna mozna. ze jednak jest okej.
Boli mnie głowa. Okazało sie ze wywalili swoje żale a ja je wciagnelam jak gąbka.
Jak mam pozbyć sie tego?
Moze cale zycie uwazalam sie za gorsza z powodu stanu majatkowego i z tego powodu po prostu zaniżałam siebie pod wzgledem poznawania znajomych? Ktorzy ciagle narzekali i nie widzieli sensu w tym wszystkim?
Dziekuje