Nigdy nie sądziłam, że wyląduję na forum, ale chyba przestałam sobie radzić sama ze sobą po tym, co mnie spotkało. Może znajdzie się tutaj kobieta, która przeżyła podobną historię. A może nie do końca uda mi się wyjaśnić, dlaczego tak strasznie to przeżywam. Po prostu mam nadzieję, że to może to mi pomoże. Bo już nic innego nie pomaga.
Mam 21 lat. W tym roku zaczęłam studia na bardzo wymagającym kierunku. Wraz z początkiem października, zaczął też sypać się mój dwuletni związek. Facet zaczął być agresywny, coraz mniej poświęcał mi uwagi, po prostu powiedziałam "koniec" i twardo się tego trzymałam. Byłam jednak na tyle zraniona, że przysięgałam sobie nie pakować się w żadne nowe relacje, bo wiedziałam, że nie będę w stanie zaufać nikomu nowemu. W końcu ile razy można się rozczarować, zanim serce nie pęknie? A jednak...
Nagle pojawił się pan X. Był na 3cim roku, bardzo pomógł mi odnaleźć się w nowej sytuacji, ogarnąć się z nauką, książkami, z nowym otoczeniem. Po dłuższym czasie rozmowy, spotkaliśmy się. W ramach podziękowań, kupiłam wino. Wypiliśmy sporo, gadało nam się jakbyśmy znali się kilkanaście lat, a nie dni. Od razu powiedzieliśmy sobie, że nie szukamy nowych związków - zarówno ja, jak i on, byliśmy po zakończeniu poprzednich. Od tamtej pory nie było dnia, żebyśmy nie mieli kontaktu. Był moim największym wsparciem, pierwszą osobą, do której pisałam po ważnych kolokwiach, aż w końcu on zaczął starać się o mnie jak nikt inny. Jeżeli potraficie sobie wyobrazić, jak facet może starać się o kobietę najbardziej - on właśnie robił to wszystko. Kolacje, prezenty, kwiaty, niespodziewane odwiedziny, komplementy, aż w końcu wyznał mi miłość. Było to po dość krótkim czasie i podeszłam do tego z dużą rezerwą. Zrozumiał. Powiedział, że zaczeka na mnie ile będzie trzeba, bylebym kiedyś też go pokochała. I nadal starał się, był, mówił o naszej przyszłości, obiecywał. Aż rozkochał mnie w sobie jak nikt inny. Po prostu tak z dnia na dzień, zakochałam się w nim po uszy. I mniej więcej tego samego dnia, gdy planowałam mu to wyznać, on przyszedł do mnie i oznajmił, że żadnego związku jednak nie będzie. Że nie spodziewał się, jak ciężko może być na 3cim roku tych studiów i nie ma czasu, by budować teraz nowy związek.
Nie powiem, uderzyło mnie to. Zrobił dosłownie wszystko, by mnie w sobie rozkochać, a gdy się mu to udało - nagle się wycofał. Powiedziałam mu szczerze, co do niego czuję, ale przyznałam mu, że jeśli czuje, że nie jest w stanie wchodzić teraz w związek, to na niego poczekam. I tak zaczęło się sypać.
Coraz mniej się spotykaliśmy. Coraz mniej rozmawialiśmy. Pewnego razu zachorowałam i zasłabłam na uczelni. X strasznie wariował, gdy się o tym dowiedział. Pisał do mnie cały czas, dzwonił, martwił się strasznie. Nagle umilkł. Po tym wszystkim było jeszcze gorzej. Powoli się odsuwał, czułam to całą sobą, przestał mówić o nas, o tym, że mnie kocha. Aż pewnego wieczoru, po prostu, przez fejsa, napisał mi, że on tak nie da rady. Że nie może być teraz dla mnie facetem, bo nie ma na to zwyczajnie czasu. Że nie jet w stanie dać z siebie 100%, a inaczej nie potrafi. Że boi się, że ja tego kiedyś nie wytrzymam i go zostawie, a to go wtedy zabije. Z perspektywy czasu uważam, że po prostu ubierał to w ładne słowa. Sprowadził tamtego wieczora nasze relacje do poziomu koleżeńskiego. Przez internet.
Nie mogłam w to uwierzyć. Nawet gdy zadzwoniłam w tej całej panice, brzmiał, jakby nie miał ochoty ze mną rozmawiać i tak też mówił: "nie wiem, co jeszcze mam Ci powiedzieć". Następnego wieczora nie wytrzymałam, wzięłam wszystkie jego rzeczy i pojechałam do jego mieszkania z zamiarem rozmowy. Otworzył mi i rzeczywiście - udało nam się spokojnie pogadać. Schowałam wszystkie swoje nerwy bardzo głęboko i powiedziałam mu, że nie oczekuję od niego żadnego związku i że właściwie po tym, co zrobił, nawet sobie go na tą chwilę nie wyobrażam. Ale że potrzebuję jego, jego obecności, wsparcia na studiach, i że wiem, że on tego też potrzebuje. Możemy nadal się przyjaźnić i wspierać, albo całkiem w drugą stronę - niech powie mi, że tego nie chce, ale wtedy ma się do mnie więcej nie odezwać. Wtulił się wtedy we mnie jak małe dziecko i mówił, że mnie potrzebuje, że nie chce urywać tego kontaktu, żebym została. Wszystko ustalone. Z ulgą wróciłam do domu - nie straciłam go całkiem.
Potem było już tylko gorzej. Coraz mniej rozmów. Z jego strony, coraz większa oschłość. Nie widzieliśmy się miesiąc. Bo nie ma czasu. Bo studia. Bo nauka. Fakt, że studia mamy ciężkie, a on jest bardzo ambitnym człowiekiem. Ale miesiąc? To było dla mnie za dużo.
Gdy przed świętami nie spotkał się ze mną, napisałam mu, że mam dość traktowania mnie jak zabawki. Niech przemyśli to teraz, gdy ma chwilę wolnego czasu i sam zdecyduje, czy chce to dalej ciągnąć, czy rzeczywiście będzie mnie dalej traktował w ten sposób - wtedy to nasze pożegnanie. Odpisał, że fakt, nie ma to sensu. Że nie jest moim wrogiem i nigdy nie miał mnie za zabawkę, ale mam rację. Boże, całe święta płakałam.
Dziewczyny, jestem w rozsypce. Po prostu nie potrafię sie ogarnąć. Miałam już kilka relacji w swoim życiu, bardziej lub mniej tokstycznych, ale ze wszystkiego zawsze wychodziłam obronną ręką. Aż do tego czasu. Nie wiem, jakim cudem to się stało, że znajomość trwająca 4 miesiące (bo nawet nie było to nigdy nic więcej, niż znajomość!) mogła zranić mnie bardziej, niż 2letni związek. Nie potrafię się ogarnąć, skupić na nauce, zawalam wszystko po kolei. Czasami jest już trochę lepiej, a później znowu lecę w dół. Nawet wspaniały facet, który pojawił się ostatnio w moim otoczeniu, nie ruszył mnie ani trochę. Każda miła rzecz, którą słyszę, jest kłamstwem. Każda jego próba dotarcia do mnie, spotyka się z odrzuceniem. Ale przede wszystkim, moje myśli nieustannie krążą wokół X. Ciągle, ja już na poważnie myślę, że zaczynam wariować, bo to co się dzieje w mojej głowie, nie jest normalne. Jak można przejmować się facetem, który tak kogoś potraktował?
Na prawdę boję się, że zrobię coś bardzo głupiego.
Może ktoś coś poradzi... już nie wiem, co zrobić. Ten koleś mnie zniszczył.