Witam wszystkich.
Mam poplątany problem!
W liceum zaczęłam spotykać się ze starszym o dwa lata chłopakiem. Zakochaliśmy się w sobie i wiadomo, na początku było cudownie, meeega cudownie, jak w bajce. Potem w sumie też, bo przez ten cały związek zawsze się szanowaliśmy, byliśmy uczciwi i w ogóle. Jednak bez kryzysów, kłótni i problemów się nie obeszło. Zawsze temat dotyczył naszego zachowania, naszych przyzwyczajeń, potrzeb. Ja jestem choleryczką - duszą towarzystwa, drażliwą i złośliwą zołzą, która ogłasza światu wszystko, co jej nie pasuje.
A on to melancholik.
I kilka miesięcy temu coś tu się zaczęło trochę psuć... Ja zaczęłam irytować się nim na początku, dużo rzeczy, bzdet mnie denerwowało. Miałam żal o poprzednie kłótnie, wyrzeczenia, które musiałam robić, żeby był zadowolony. Żyłam w przekonaniu, że do siebie nie pasujemy i przez to nie chciało mi się troche pracować nad tym związkiem, odsunęłam się.
Jednak przez cały czas nie chciałam jakby od niego odchodzić. On miał pretensje, że nie mam czasu na spotkania (chciałam się spotykać, czasem tęskniłam za bliskością, a mój brak czasu był spowodowany dużym natłokiem zajęć na studiach - nie rozumiał tego! ) Cały czas marudził i atakował, że ja do niego nie pisze, że jestem drazliwa, gdy rozmawiamy przez telefon.
A ja miałam podświadomie pretensje do niego, że zawsze tylko siedzimy w domu, nigdy nie wyjdziemy na imprezę, do znajomych, na jakąś randkę. Zawsze nasze spotkania kończyły się oglądaniem filmu. Dla niego było to spoko, bo on woli spokojnie spędzać czas - a ja wolałabym coś robić. Wiedział o tym, nie ruszył nic w tym kierunku.
Zerwałam z nim, bo cały czas czułam, że go zawodzę, że nie jestem w stanie pisać do niego częściej, że jakoś tak, nie potrafiłam zebrać się w sobie, żeby coś dla niego zrobić. Miałam do niego żal, że za cały ten ostatni kryzys OBWINIAŁ TYLKO MNIE. I chociaż mówił, że zna wyjście z tej sytuacji i odratowanie tego związku, czekał i chciał, aż ja zacznę się trochę starać. Ja też chciałam, żeby coś ogarnął i zmienił coś w sobie, bo jestem kobietą i jak większość lubię, gdy ktoś mnie goni, a nie gdy to ja gonię.
I jak z nim byłam, chciałam, żeby się coś działo i w ogóle. Zastanawiałam się, czy go kocham, czy to przywiązanie, czy przyzwyczajenie. Nigdy go z nikim nie zdradziłam, nawet żadnej znajomości nie rozpoczynałam. Byłam wierna zawsze. Jednak chciałam coś robić w moim życiu, a on mnie trochę hamował. I do tego wymagał, żebym się nim zajmowała i w ogóle. A ja chcę się rozwijać i robić różne rzeczy.
Zerwałam z nim ostatnio i teraz cierpię. Bo nie wiem, chciałabym, żebyśmy mogli dogadywać się tak jak na początku tego związku - żebyśmy byli dla siebie takim oparciem i w ogóle. Boję się, że mogę już nie znaleźć kogoś, kto tak by mnie akceptował.
Chciałabym mu wyjaśnić, że to nie jest tylko moja wina, ten kryzys. Może wtedy moglibyśmy jakoś porozmawiać, może wrócilibyśmy do siebie? Szkoda mi prawie 3. letniego związku. Mam 19 lat. Może powinnam się ogarnąć po prostu? Zastanawiam się, czy dalibyśmy radę się porozumieć. Czy jest sens do siebie wracać? Nie wiem już sama, o co mi w ogóle chodzi - jak z nim byłam nie miałam podobnych przemyśleń. Raczej próby konwersacji o problemach kończyły się przeforsowaniem czyjejś winy.