Domyślam się, że sens tego artykułu może być jakoś zbieżny z tym, co Ewa Woydyłło pisze w książce, o której kiedyś tu wspominałam "My - rodzice dorosłych dzieci". Właśnie aktualnie czyta ją moja Mama...
Ale wiecie, jest to słynne powiedzenie "Dziecko zawsze będzie moim dzieckiem, choćby miało już 50 lat"... No właśnie czy tak jest rzeczywiście? Czy jednak lepiej jeśli te role będą tymczasowe?
Moja Mama teraz jest na pewno bardziej moją przyjaciółką niż mamą, choć zdarza jej się jeszcze czasami trochę martwić o mnie tak po "matczynemu"
Choć z nadmiernym martwieniem się nigdy nie przesadzała nawet jak miałam 7 lat i rozcięłam sobie kolano... Więc i teraz nie ma z tym problemu...
Jednak w obserwacji innych rodziców dorosłych dzieci widzę, że jeśli ktoś był nadopiekuńczym rodzicem (zwłaszcza matką) w czasach kiedy dzieci były małe, to ciągle ma takie skłonności nawet jak dzieci już dawno wyfrunęły z domu... no chyba że pracuje nad sobą... Trochę tak ma moja Babcia - ciągle pyta czy zdrowo jem i czy czapkę ubieram
i czasami mam wrażenie, że uważa, że ja bym sobie bez jej rad i zapytań nie dała w życiu rady... kompletnie nie przyjmuje do wiadomości, że ja już nie jestem w przedszkolu
i że znam swoje potrzeby żywieniowe czy jakikolwiek inne lepiej niż Ona
to mnie ciągle w Niej zadziwia, skąd się bierze taka nadopiekuńczość...
Bardzo fajnie według mnie jeśli rodzic dorosłego dziecka potrafi się ze swoim dzieckiem przyjaźnić... ja tak mam z Mamą.
Ale już mój Mąż ze swoją ma problem.... bo jak się przyjaźnić z Mamą, która denerwuje... nie jest wzorem... nie imponuje... nie ma się przyjemności ze spędzania z nią czasu i najważniejsze - w czasie dorastania nie stworzyła więzi, która byłaby podwaliną późniejszej przyjaźni....
Kiedy dziecko ma 10 lat to krzykiem, czy teorią "ja jestem Twoją matką, wiem lepiej, masz mnie słuchać" można jeszcze jakiś szacunek czy autorytet wypracować (chociaż czy na pewno?), ale jak dziecko ma 30 lat to takie sztuczki już nie działają.... i wtedy zgrzyt i żale, że nie ma się z dzieckiem dobrych relacji, że ono się odsuwa....
Myślicie, że można w dorosłym życiu zaprzyjaźnić się z rodzicem, z którym wcześniej nie miało się dobrych relacji? I od czego to zależy? Czego wymaga?
marena7 napisał/a:I co to znaczy być dorosłym dzieckiem. swoich rodziców? Do czego to zobowiązuje? Może do niczego?
Tylko na to pytanie mogę odpowiedzieć, co do reszty nie czuję się jeszcze kompetentna 
Co to dla mnie znaczy? To znaczy, że czuję taką wdzięczność wobec Mamy za to, że tak fajnie nam było w życiu, choć często bywało pod górkę (Mama wychowywała mnie samotnie). Doceniam Ją za to, że choć pewnie nie było jej łatwo, to nie przelewała swoich ambicji, swoich lęków, kompleksów na mnie... Była mądrym rodzicem. I to mnie zobowiązuje jakby, ale właśnie do czego?
Nie wiem... Na pewno pomogłabym jej w każdej życiowej sytuacji, choć póki co nie ma takiej potrzeby, bo zarówno finansowo jak i emocjonalnie moja Mama w życiu radzi sobie świetnie.
Na pewno nie wyobrażam sobie sytuacji, że nie kontaktuje się z Nią i wyjeżdżam na koniec świata, tak jak w tym opisanym z artykułu przykładzie. Myślę, że takie urywanie kontaktów nie bierze się z niczego...
I fajne jest też to, że ja nie czuję, że moja Mama w ogóle czegokolwiek ode mnie wymaga za "trud wychowania" czy jak to nazwać... Ona wie, że to był trud, którego się na własne życzenie podjęła, ale wie też, że ja nie muszę jej niczym odpłacać... I właśnie dlatego lubimy razem przebywać, wychodzić, smsujemy, kumplujemy się.... bo nie ma żadnej presji, że ktoś komuś ma wypełniać jakieś deficyty emocjonalne, wypełniać czas.
Nawet jak mojej Mamie czasem wygarnę jakieś błędy wychowawcze, które moim zdaniem wobec mnie popełniała, to jest pełen luz i zrozumienie, nie obraża się, tylko przyjmuje do wiadomości.
A u mojego Męża na odwrót - Jego Mama ma oczekiwania, że ona tak się starała, była taką dobrą matką, a teraz co? Syn nie dzwoni, nie zwierza się, a ona tak by chciała. A jak on czuje, że ona by na siłę chciała, to się odsuwa jeszcze bardziej....
Do tego Mąż nie może jej powiedzieć, że coś robi nie tak, czy robiła wcześniej, bo wtedy teściowa od razu zanosi się płaczem i mówi "nie mów tak do mnie, robisz to, żeby sprawić mi przykrość!"... No i jak tu żyć i uzdrawiać relacje?