Mimo, że jestem zdecydowanie na zbyt wczesnym etapie, żeby nie podchodzić do tego emocjonalnie, to skorzystam z tego, że nie jestem człowiekiem chowającym długo urazę i ogólnie zawsze na wszystko patrzyłem od pozytywnej strony. I po wielu przemyśleniach nadal uważam, że zdrada jest, delikatnie mówiąc, wielką nieuczciwością. W moim przypadku zdrada była emocjonalna, nie doszło do konsumpcji (choć to nie zasługa kręgosłupa moralnego jż, to nie o to tu chodzi). Jak zbiorę fakty:
- W naszym małżeństwie nie układało się od dawna
- Jż cierpiała na problemy nerwowe (finalnie depresję, ofkors przeze mnie jakby ją spytać, choć napady paniki miała z powodu pracy już w pierwszych latach naszej znajomości).
- Na delikatne sugestie (wcześniej), że może pomogłaby jej rozmowa ze specjalistą - brak odzewu. Udało się dopiero po ciężkich epizodach.
- To, co mogę sobie zarzucić, to że w związku było po prostu nudno (choć sporo osób znających nas uważa inaczej).
- są dodatkowo obiektywne, niezależne od nas przyczyny, że było nam dosyć ciężko (bardzo wymagające dzieci, łącznie 5-6 lat problemów)
ale jednocześnie:
- jakiekolwiek moje próby poprawy relacji (mniej lub bardziej udolne) były zbywane,
- na końcu usłyszałem (i z perspektywy czasu uważam to za prawdę) jż przestała mnie kochać już dosyć dawno.
- pozostałe zarzuty ze strony jż - część jest pewnie prawdą, część oczywistymy wybielaniem się - pomijam
Patrząc na taką sytuację jak powyżej muszę przyznać, że wypalenie miłości mogło się po prostu zdarzyć, bez obwiniania kogokolwiek. Cóż, życie. Cierpiałbym pewnie tak samo, ale finalnie trudno mieć o to obiektywne pretensje, nawet jeśli jż po prostu "nie chciało się" pracować nad naszą relacją (chociaż decydowanie się na dzieci, przysięga małżeńska itd. - tu już wygląda to trochę gorzej).
I teraz dochodzimy do zdrady. Poznajemy (wspólnie) jakiegoś gościa, rozwodnika z córką. Na potrzeby opowieści nazwijmy go.... hm.... bez przekleństw.... niech będzie Zenek. Spotykamy się przed 3-4 miesiące dosyć często, bo nasze dzieci się polubiły i bawią na placu zabaw, basenie itd. I z perspektywy czasu widzę, że jż po około miesiącu tej znajomości zaczęła ją intensyfikować. Tak układała nasze plany, żebyśmy się spotkali - a jak ja miałem więcej pracy to ona sama z dziećmi itd. W pełni świadomie (nawet, jeśli nie od samego początku) rozwijała tą znajomość, sama o nią zabiegała, sugerowała wypad na wspólne wakacje itd. Poczuła motylki, braterstwo dusz (Zenek karmił ją bajerą o poszukiwaniu prawdziwej miłości i braku chęci na romans bardzo umiejętnie). Spotykają się u niego raz, drugi, jż wydaje po 10000 miesięcznie na nowe ciuchy przez te trzy miesiące. On mówi, jak mu z nią dobrze, ona nie chce iść z nim do łóżka (więc skończyło się na całowaniu i niewiele więcej), ale jest pewna, że ma drugą gałąź i będą razem. W tym czasie ja (i częściowo dzieci) jesteśmy olani. Przyciskam jż, stwierdza, że "na ten moment" nie czuje do mnie nic romantycznego, kocha mnie jak brata (dopiero później poszła na całość z oskarżeniami), nie chce iść na żadną wspólną terapię, dawno pogrzebała nasz związek. Potem leci do niego (ja o wszystkim dowiedziałem się niedługo potem, z bardzo wieloma szczegółami), on zasadza jej soczystego kopa w cztery litery. Ona go naciska, on traktuje ją jak wariatkę, odcina się. Wtedy przechodzimy w fazę załamania. Dzieci dla niej nie istnieją, ja służę do wypłakiwania się (ja myślę, że z powodu rozpadu naszej rodziny i że nam nie wyszło, a w rzeczywistości za Zenkiem, który chciał puknąć sobie bezpiecznie mężatkę, a ta mu wyskoczyła ze związkiem i wyznaniami miłości). Nachodzi go jeszcze z miesiąc-dwa, czyta w internecie jak podczas pierwszego razu z nowym facetem sprawić, żeby był w siódmym niebie, potem rozważa użycie dzieci do tego, żeby spotkać jego w parku i uwieść podczas wspólnych zabaw dzieci.
Jż chciała przeżyć jeszcze uniesienia, motylki itd. (cały czas piszę o potwierdzonych faktach, a nie moich domysłach). W momencie, kiedy decydowała, czy odejść (i zastanawiała się, czy dobrze robi, a może zostać w nudnym małżeństwie zamiast liczyć na potencjalnie niesamowity seks - byliśmy swoimi pierwszymi w łóżku) w ogóle nie brała pod uwagę pracy nad związkiem. Ja dla niej emocjonalnie nie istniałem (i emocjonalnie tak już zostało), dzieci w rozmowie z przyjaciółką też nie wspomniała. Pozostanie byłoby "z rozsądku".
Wniosek, jaki mi się nasuwa potwierdza parę postów z tego wątku. Zdradzający zdradza dla siebie, tylko i wyłącznie. Zdradzonego ma głęboko w d..ie. Zdrada to bardzo silne emocje, których nie zapewnia praca nad ratowaniem swojego związku czy po prostu wieloletni związek. Dla niektórych więc to łatwiejsze rozwiązanie. Tylko tyle i aż tyle.