Hej
Nie bardzo wiem od czego zacząć. Cała sytuacja jest dość krępująca i niedorzeczna. Wiem jak może zabrzmieć... Sama nie potrafię tego zrozumieć, ale moje uczucia chyba nie kłamią. Chciałabym opowiedzieć Wam moją historię, wszak podobno w internecie przed nieznanymi osobami najłatwiej jest się otworzyć.
Może kilka słów wprowadzenia, myślę, że ma to znaczenie. Jestem wiekowo dojrzałą kobietą, bo mam 30 lat. Jednak w stosunku do ludzi zachowuję się nieśmiało, zwłaszcza na początku. Jestem duszą romantyczki i introwertykiem, potrzebuję czasu, by dobrze poczuć się w jakimś towarzystwie. Stresuję się przy poznawaniu nowych osób, otwieram się dopiero po jakimś czasie. Nie mam dużego doświadczenia z mężczyznami. Moje związki były... nudne, niesatysfakcjonujące. Zawsze wybierałam spokojnych facetów. Przysłowiowe "ciepłe kluchy". Nigdy nic poważnego... Byłam typem samotnika, lubiłam swoje własne towarzystwo i niezbyt mi to przeszkadzało. Uciekałam do siebie, do swojej "strefy komfortu". Do czasu.
W sierpniu zeszłego roku poznałam faceta przez internet. Obcokrajowca. Nie był to portal randkowy. Zwykły czat międzynarodowy. Były rozmowy w grupie i prywatne. Od początku sprawiał wrażenie bardzo otwartego, radosnego, pomocnego. 2 lata starszy ode mnie. Gdy zaczęliśmy rozmawiać, zasypywał mnie pytaniami. Co robię, jakie plany na popołudnie, na weekend, co dobrego jadłam itd. Szczerze? Dla takiej skrytej osoby jak ja wydawało mi się to krępujące. Pisał codziennie... i sprawił..., że już po 4 dniach zaczęło mi się to naprawdę podobać. Zaczęliśmy rozmawiać coraz prywatniej, ja zaczynałam się czuć coraz swobodniej. Zaczynały się flirty. Odpowiadałam na nie. Miałam wrażenie i byłam świadoma, że jest to dla niego zabawa. Ale sprawiało mi to przyjemność. Zaczynaliśmy życzyć sobie miłego dnia, kończyliśmy na dobranoc o 1 w nocy. Pochłaniało mnie to coraz bardziej i bardziej... I z jego strony zaczęłam wyczuwać pewne emocje... Zaczynałam się zastanawiać, gdzie kończy się zabawa, a gdzie zaczyna się prawda.
Zaczynały się słowa "przyznaję, że miałem myśli o nas", "chętnie bym się spotkał na żywo", "nie masz pojęcia co bym zrobił, gdybyś tu była". Odrzucałam od siebie swoje uczucia, które stawały się coraz głębsze, bo on powtarzał na początku, że związki na odległość prawie nigdy się nie udają, że stara się być w internecie zwariowany, bo jest to jego bariera przed zaangażowaniem.
Mimo tego wciąż rozmawialiśmy często... Skończyły się głupie flirty-żarty, zaczęło się głębsze poznawanie siebie. On zawsze był bardzo skryty i dość mało chciał mówić o sobie, uważał, że "im więcej tak rozmawiamy, tym bliżsi się stajemy". Po rozmowach miałam wrażenie, że jest to mężczyzna pewny siebie, sprośny (jak to mężczyźni) ale co najważniejsze... o dobrym sercu. Mieliśmy wspólne zainteresowania. Poczułam, że... moglibyśmy być bratnimi duszami. I wiecie co...? To co zaczęłam czuć. Nigdy, przenigdy nie czułam czegoś takiego w swoim życiu. Zaczęłam myśleć... Może ja nie chcę być już sama?
Tu dodam, że... Ciągle rozmawialiśmy tylko pisząc! (tak, żałosne...) Nie widziałam go ani nie słyszałam, pomijając oczywiście zdjęcia. Myślę, że przeciągało się to dlatego, że sama wzbraniałam się myśląc "po co, i tak jesteśmy tak daleko od siebie, nie ma sensu". Sama też, co jest myślę istotne, będąc osobą o niskiej samoocenie, uważałam, że nie spodobałabym mu się na żywo... Wiecie co on sprawił? "Dzięki niemu" schudłam 12 kilo w 4 miesiące... I dawno nie wyglądałam lepiej...
Jednak po 3 miesiącach pisania zaproponował spotkanie. Wybrał miasto, które znajdywało się w podobnej odległości od niego i ode mnie. Co najważniejsze, miał tam po prostu być. Za 2,5 miesiąca. W styczniu. Wydawał mi się to odległy termin. Zażartowałam, że możemy się do tego momentu znienawidzić. Ale z chęcią przystałam na propozycję. Do czego oczywiście nie doszło...
W między czasie odbyliśmy rozmowę o uczuciach. Bałam się o nich mówić, ale on sam zachęcał mnie do tego. Sprawiał wrażenie człowieka, któremu można ufać. Nie otworzyłam się zupełnie, ale dowiedział się, że z pewnością coś do niego poczułam. On wydawał się tym zasmucony. Powtarzał, że jesteśmy za daleko, że to nie ma sensu. Sam nie wyjawił swoich uczuć, a wręcz wyglądało na to, że "he's good". Co miałam zrobić... Powiedziałam, że jestem świadoma problemu odległości i że chcę się w takim razie po prostu przyjaźnić.
To wszystko trwało ok 4 miesięcy. W grudniu zaczął się ode mnie oddalać (dlatego oczywistym staje się fakt, że nie spotkaliśmy się w styczniu...). Nie odpowiadał już tak szybko jak kiedyś. Przestał sam pierwszy do mnie pisać. Nie zasypywałam go wiadomościami... Ale rzeczywiście niektóre były długie. Pytałam zatroskana czy coś się stało, czemu już tak nie rozmawiamy jak kiedyś, że smutno mi z tego powodu. Wspominałam sobie jego słowa "będę do ciebie pisał, jesteśmy przyjaciółmi, jesteś wspaniałą osobą, nigdy się nie zmieniaj, lubię cię, tęsknię za tobą, zawsze będziesz w moim sercu"). Na początku odpisywał. Potem niektóre wiadomości pozostawały bez odpowiedzi. Potrafił też odpisać po 4 dniach. Zaczął się tłumaczyć, że ma po prostu problemy w rodzinie. I że przede wszystkim chce wyjść ze świata wirtualnego i spędzać więcej czasu w rzeczywistym świecie. Na pytanie, czy mnie też w takim razie odtrąca, mówił, że przecież rozmawiamy.
Potem były teksty, że robi to dla mnie, że widzi jak to wszystko na mnie wpłynęło, że nie chce mnie skrzywdzić, to jak ta znajomość na mnie wpłynęła jest złe. Ciągle powtarzał, że boi się znów do mnie zbliżyć, bo nic z tego nie wyniknie. Mimo wszystko... gdy pytałam czy zakańczamy naszą znajomość, pisał, że nie chce. Tylko, że po prostu nie rozmawiamy już tak często jak kiedyś.
W między czasie napisałam mu wiadomość, o tym, że związek na odległość wcale nie musi być trudny. Jeśli dwie osoby tego chcą i że... byłabym gotowa rzucić swoje życie w Polsce i pojechać do niego. Że chciałabym po prostu spróbować. Zobaczyć, czy na żywo też by nam się tak świetnie rozmawiało. On nie musiałby niczego zmieniać, to ja zrobiłabym dla niego. On miałby mnie tylko wspierać. Napisałam mu to tylko dlatego, żeby nie żałować, że nie spróbowałam. Obawiałam się bowiem, że niepewność dalszych kroków, mogła spowodować, że nie chciał wyjawić swoich uczuć. Teraz było już wszystko jasne. Ale on skomentował to tylko "widzisz? wiedziałem że nie chcesz tylko przyjaźni".
Potem już były te same śpiewki. Pisał, że "może oboje coś czuliśmy, ale widziałem sam osobiście związki na odległość, zawsze były złamane serca".
Miałam teorię. W którą wciąż chcę wierzyć. Że rzeczywiście coś poczuł (z pewnością nie tak silnie jak ja), ale szybko się opamiętał, będąc realistą i mając swoją barierę przed zaangażowaniem się. Poza tym, sam twierdził, że jest leniwy...
Nie pozostało mi nic innego jak po prostu odpuścić. Mimo wszystko sentyment pozostał, i chciałam z nim wciąż przyjacielsko rozmawiać. Po prostu mieć kontakt.
W między czasie dowiedziałam się, że ma dziewczynę. Praktycznie od tego momentu, gdy zaczął się ode mnie oddalać. Co miałoby sens. Nie mam pretensji, bo nigdy mi nic nie obiecywał, poza tym każdy normalny wybrałby kogoś pod ręką a nie jakąś dziewczynę z internetu. Mimo wszystko jest pewne ukłucie w sercu. Zazdrość? Nawet napisałam mu "że cóż, nie będę ukrywać, że jestem trochę zazdrosna, ale życzę ci z całego serca szczęścia". On na to "nie ma sensu być zazdrosną, nie chciałabyś być w związku ze mną". Co znów obudziło we mnie pewne emocje...
Wiecie jak to działa? Tajemniczość, teksty, że jest trudnym człowiekiem, że nie jest dobrym przyjacielem, że jest samotnym wilkiem, jest dziki... Głupie, ale to elektryzuje. Mimo wszystko, wydawał się w głębi duszy wrażliwy, opowiadał mi, że jest "lover boy", że lubi piosenki "do poduszki". Nie pali, nie pije. Nie lubi imprez. Uważałam, że jest po prostu "beautiful person".
Mamy ze sobą kontakt. Sama nie chcę się narzucać, ze względu na dziewczynę, wiem jak to jest... Rozmawiamy jakoś raz na 2 tygodnie. Męczę się, bo... chcę więcej. Chcę, by on też napisał do mnie "hey, how are you". Nie tylko ja... Czuję się, jakbym mu tylko zawracała głowę. A on wciąż zaprzecza. Wciąż powtarza, że jesteśmy przyjaciółmi i że chce rozmawiać. Ale czyny mówią co innego...
Ostatnio zaczęłam temat rozmowy video. Brakuje mi właśnie tego jednego. To wszystko jest takie nierealne. Mimo, że zachowuję się jakbym była zakochana. Wciąż... po 6 miesiącach od momentu gdy zaczął się oddalać... A 10 miesięcy od początku znajomości. Chciałam sprawić, by nasza znajomość była bardziej autentyczna. Proponowałam mu nawet w marcu spotkanie na żywo... Byłam skłonna pojechać w miejsce oddalone 100 km od niego. Oczywiście wymyśliłam historię, że koleżanka się tam wybiera, że chciała mnie wyciągnąć, a ja pomyślałam od razu, że to blisko niego i może ma ochotę się zobaczyć. (moja koleżanka jak najbardziej była skłonna jechać!). On odpisał tylko "jasne, ale teraz naprawdę nie ma czasu". To mnie bardzo zabolało... Tym bardziej, że pamiętałam gdy SAM mnie pytał czy się spotkamy... Może to była już kwestia tego, że miał już wtedy dziewczynę. (Swoją drogą... To jego ex... byli ze sobą 3 lata temu. Czyli nie poznał nowej dziewczyny w czasie gdy my flirtowaliśmy. Jeśli to ma jakieś znaczenie.)
Także jest teraz mowa o video rozmowie. Pomyślałam sobie, że osiągnę wtedy to co zamierzałam, i że może łatwiej mi będzie odpuścić. Mieliśmy rozmawiać wczoraj.... Dostałam tylko tekst, że "musiał jechać do pracy i naprawdę nie może". No cóż, każdy pomyślałby, że to zwykłe wymówki. Napisałam mu więc jasno "jeśli nie chcesz rozmawiać, to proszę, napisz, naprawdę nie ma sprawy". Chciałam mu wysłać wiadomość na luzie, mimo że oczywiście cierpiałam... A on napisał "chcę, ale teraz naprawdę nie mogę". Tym samym znów zrobił mi mętlik w głowie... Mamy rozmawiać w tym tygodniu... Zobaczymy....
Reasumując... Jestem świadoma, że ja zaangażowałam się o wiele bardziej niż on. I że on nic głębszego do mnie nie czuje. Ale chciałam myśleć... że był moment, że czuł, ale się wystraszył i wycofał się głównie ze względu na odległość między nami. Chcę też wierzyć, że mimo wszystko ma do mnie sentyment i mnie lubi (o czym pisał...). Ale jego czyny świadczą o czym innym.
Doprowadza mnie do szału to, że do mnie nie pisze. Sama wytrzymuję dwa tygodnie i piszę... Ale nie męczę go swoimi uczuciami. Po prostu zagaduję przyjaźnie. Czasami wydaje się, że rozmawia chętnie i cieszy się. Ale czasami nasza rozmowa niespodziewanie się urywa.
Problem tkwi we mnie. Bo chcę wierzyć, że byłam lub wciąż jestem dla niego kimś specjalnym. Wydaje mi się, że gdyby sam zagadywał, gdybyśmy pisali np raz na tydzień, byłabym spokojniejsza i nie myślałabym tyle. On powtarza, że taki właśnie jest, często zapomina napisać, to inni raczej do niego piszą. Na pytanie dlaczego kiedyś był inny, nie odpowiedział. Czy w takim razie udawał? Nie odpowiedział. Co w takim razie czujesz, powiedz choć raz, do cholery. Odpowiedział "co to da? to nie ma sensu".
Mam wrażenie, że raz mówi jedno, raz mówi drugie.
W tym momencie już tylko chcę na siłę doprowadzić do rozmowy video. Po to, by dopełnić tę znajomość. Mam nadzieję, że po tym będzie mi już łatwiej odpuścić... Bo nie będę mieć już tylko "wyobrażeń"... ale i "realne wspomnienia". Może czar pryśnie. Chciałabym. Mam tylko nadzieję, że nie wpadnę jeszcze bardziej. O ile mogę.
Boję się, że to był po prostu manipulator. Dla którego wszystko to było zabawą. Ale to, że jednak mi odpowiada, że mimo, że zachęcałam go do zakończenia znajomości, do powiedzenia, że nie chce mnie widzieć, a on zaprzecza, powoduje, że ciągle mam mętlik w głowie.
W sumie to... Nie wiem czego od Was oczekuję. Chcecie powiedzieć "jesteś głupia, znajdź sobie jakiegoś blisko siebie, to naiwne, żałosne, jak można tak myśleć o kimś kogo się nie widziało?"?. Ja to wszystko wiem. Bo sama sobie tak mówię. Nie pomaga. A wszystko ciągnie się już 10 miesięcy! I nadal w tym tkwię. Naprawdę mam wielką nadzieję, że doprowadzimy w końcu do video rozmowy i wtedy poczuję ulgę. Odetchnę. Poczuję dopełnienie znajomości. I pójdę dalej.
Chyba chcę po prostu usłyszeć co Wy myślicie. O nim. O mnie. I chyba chciałam się po prostu wygadać.
Dziękuję za wysłuchanie.