Wysokie obcasy, wywiad z Rachel Cusk aitorką ksiązki "Po. O małżeństwie i rozstaniu" ;
"Powtarza pani w książce, że rozpad małżeństwa obnaża zepsuty mechanizm feminizmu. Co pani miała na myśli?
To, że jeśli wstępujesz w związek małżeński jako feministka, to jest to wejście bez wyjścia. Wchodzisz i udajesz, że jesteś nadal feministką, ale tak naprawdę nie ma możliwości na pozostanie feministką w małżeństwie.
Dlaczego?
Ponieważ małżeństwo to biologia: kobieta ma być w nim kobietą, a mężczyzna - mężczyzną. Inaczej to nie działa.
I uważa pani, że ci, którzy tworzą tradycyjne związki, których łączy coś więcej niż miłość - tradycja, religia itp. - mają większą szansę na to, żeby być szczęśliwymi w małżeństwie?
Co do szczęścia, to nie wiem. Mnie to nie interesuje. Bardziej mnie interesuje słuszność, co działa i dlaczego to działa. Myślę, że małżeństwo funkcjonuje najlepiej wtedy, gdy nie trzeba oszukiwać - siebie ani kogoś.
Dzisiaj mam więcej szacunku, a nawet podziwu dla takich małżeństw, w których kobieta mówi: "Ja zostaję w domu i zajmuję się dziećmi" - chociaż wiadomo, z czym się to wiąże i jaką cenę ona za to płaci.
Ja nie mogłabym tego zrobić, nie potrafiłaby, ale może właśnie to pozwala małżeństwu trwać? Jak pomyślę o tym, ile ja sama musiałam włożyć wysiłku w to, żeby rozreklamować swój "partnerski" układ małżeński...
"Partnerski" to znaczy, że pani zarabiała na dom, a mąż zajmował się dziećmi?
No właśnie. Prawda jest taka, że po to, aby wypromować ten równościowy układ i wkład mojego męża, ja z kolei musiałam udawać, że nie mam macierzyńskich potrzeb i uczuć albo że są one mniejsze, niż były, ale też zbagatelizować swój wkład w funkcjonowanie domu - sprawić, że będzie on niemal niewidoczny. I to się stawało nieznośne.
Pani mąż stał się matką, ale kosztem pani?
Tak. I miałam nadzieję, że kiedy się rozstaniemy, uda mi się tę rolę odzyskać, ale tak się nie stało, bo teraz jestem samotnym rodzicem, jestem i ojcem, i matką jednocześnie - a to jest zupełnie inna historia.
Próbowała pani odzyskać pozycję matki w małżeństwie?
Parę razy podjęłam taką próbę i wtedy wszystko zaczęło się sypać. Kiedy chciałam więcej czasu spędzać z dziećmi, co oznaczałoby, że mój mąż musiałby podjąć próbę powrotu do pracy, za każdym razem natrafiałam na stanowczy sprzeciw.
Dlaczego?
Pewnie z tych samych powodów, dla których kobieta, której zadaniem jest opieka nad dziećmi, czułaby się zagrożona, gdyby mąż powiedział któregoś dnia: "Słuchaj, teraz ja chcę spędzać z nimi więcej czasu, ale ty idź i poszukaj jakiejś pracy". Tak musiał się czuć mój mąż. Zresztą on mi powtarzał od początku: "To ja jestem kobietą w tym związku". Wyobrażał też sobie, że jak się rozstaniemy, to dostanie wszystko to, co należy mu się jako kobiecie w podobnej sytuacji: że będę go nadal utrzymywać i dostanie dzieci.
Powiedziała pani wtedy stanowczo: "Dzieci zostają ze mną".
To nie do końca było tak. Ja tego nie powiedziałam, ja tak poczułam. Nie odmawiałam mu prawa do widywania się z dziećmi, ale kiedy przyszło co do czego, usłyszałam w sobie, nie wiem skąd, taki pierwotny głos: "Dzieci są moje!".
Obudziła się w pani matka?
Przez długi czas wierzyłam, że wizerunek matki jako opiekunki, żywicielki, wiecznie obecnej to kulturowy twór. To jest coś, co się mówi kobietom, żeby je do tej roli przywiązać. Wydawało mi się, że trzeba podkreślać na okrągło, że dziecko zwiąże się z najbliższym opiekunem bez względu na jego płeć, a nawet więzy krwi.
Dzisiaj zastanawiam się, na ile takie myślenie rzeczywiście służy kobietom. Co jest lepsze: to, że matka to jest rola, w którą każdy jest się w stanie wcielić, czy też że to pierwotne prawo - bardzo cielesne i fizyczne?
Pani to prawo odkryła na nowo?
Kiedy patrzę wstecz, mam poczucie, że już wówczas, gdy byłam w ciąży, a potem urodziłam kolejne dzieci, ze strony męża nie spotkałam się z jakimś specjalnym uznaniem, to nie było nic niezwykłego. Teraz wiem, że to dlatego, że on od początku chciał grać rolę kobiety. Dlaczego - w to nie chcę wnikać, to jego historia. Więc pomyślałam: w porządku, pewnie na tym polega równość, skoro to nic takiego wielkiego, to ty się zajmij dziećmi, a ja pójdę napisać kolejną powieść.
Ale kiedy zaczęła się cała procedura rozwodowa, dotarło do mnie, jak bardzo zła jest moja pozycja. I że z tego, iż jestem matką tych dzieci, nic nie wynika. Nie ma jakiegoś "prawa matki" ponad prawem. Gorzej - że z racji roli, jaką mój mąż odgrywał przez ostatnie lata, należy mu się znacznie więcej. W jednej z rozmów z nim usłyszałam, że mnie właściwie nic się nie należy, a mówił to z całym przekonaniem prawnika, bo z wykształcenia jest prawnikiem. Wtedy próbowałam się bronić, powiedziałam: "Ale to ja byłam w ciąży, ja je urodziłam, karmiłam piersią, zajmowałam się nimi tak samo jak ty, a jeszcze dodatkowo pracowałam". I wtedy usłyszałam: "To, co zrobiłaś, to było NIC". Nie włożyłam tego do książki, a powinnam była, bo to jest klucz do wszystkiego: czym w takim razie jest ta kobiecość? Wszystkim czy niczym? Czym?"
Małżeństwo feministki to tragedia dla niej samej, ale i dla osób które są od niej zależne - mąż, dzieci.
Feminizm jest fajny dla singielek....ale nie dla kobiet, które chcą się czuć kobietą i być postrzeganą jako kobiety. Inaczej partner jej kiedyś powie tak jak autorce książki mąż " to co zrobiłaś to było NIC" - NIC dla związku. Może dużo dla ruchu, organizacji ale NIC dla związku...