Wiem, że pojawiły się tu bardzo podobne tematy to jednak chciałabym opisać też i swój przykład.
Zastanawiałam się wiele razy czy aby to ja nie przesadzam i nie jestem przewrażliwiona, ale jednak stwierdziłam, że nie.
Wychowywałam się w miarę normalnej rodzinie, patrząc z zewnątrz tak by można ocenić, ale od środka dla mnie to wyglądało zupełnie inaczej. Od któregoś roku życia zaczęły się głównie klapsy i krzyki, ze strony mamy. To okropna choleryczka. Nie było tego dużo, ale naprawdę wystarczył drobiazg, żeby się wściekła i mnie uderzyła. Nawet gdy płakałam, bo potrzebowałam uwagi potrafiła mi przyłożyć. Kiedykolwiek wylałam czy to mleko czy zupkę to od razu miałam awanturę na dwie godziny i ciągłe wypominania. Używała często wyzwisk w moją stronę.
Na dodatek swojego syna, mój brat przyrodniego, miała z bardzo nieciekawym typem, przemocowym. Często słyszałam zdania typu: „Jaki to mój brat biedny i to jemu należy się więcej od życia” a szczerze powiedziawszy sama niewiele zrobiła aby utrzymać go przy sobie i oddała go pod opiekę mojej babci gdy był mały i „poświęciła” się na rzecz naszej rodziny. Mój tata kazał jej w tamtym czasie wybierać: albo On albo jej syn. On nie chciał go zbytnio pod swoim dachem.
W okresie adolescencji dużo osób ma problemy z apetytem. Ja niestety w tym wieku straciłam trochę kilogramów. Byłam po prostu chuda. Też było to spowodowane przez zaburzenia lękowe. Czasem nawet potrafiła w trakcie jakiegoś ostrzejszego ataku lęku na mnie nawrzeszczeć. Teraz gdy udało mi się przytyć, to według nich (moich rodziców) rośnie mi brzuch i jest dość spory, tak źle i tak niedobrze. Często zastanawiałam się czy aby nie przez nich się muszę leczyć. Że gdyby nie oni to wszystko byłoby okej. A tak naprawdę to z nimi coś nie tak a ja tylko zbieram żniwa.
Większość ludzi traktuje mnie jako odpowiedzialną osobę i taką na której można polegać. Moi rodzice nigdy nie dali mi odczuć, że mi ufają, często słyszę, że jestem nieodpowiedzialna.
Moja matka w tym momencie jest taka sama. Nie słyszałam od niej normalnego tonu. Rzadko normalnie gada. Ciągłe pretensje, a to coś nie zrobione, a to kurzu za dużo. A gdy zrobię coś w mieszkaniu to zawsze mówi :”To tylko kropla w morzu” zawsze tak mówi po prostu zawsze. Zawsze pozytywną chwilę potrafi zmienić w koszmar. Na przykład gdy przychodzę z nowym ciuchem do domu, to mówi: „O jakie ładne” ale zaraz zaczyna mówić i mówić o tym ile rzeczy już mam w szafie, i że muszę zrobić porządek i coś tam i coś tam …
Często gdy mam stres to reaguję nerwami albo zamykam się w sobie. Zdarza się, że robię awanturę a oni wtedy jeszcze bardziej na mnie najeżdżają albo totalnie ignorują. Jakby myśleli „Ona sobie pokrzyczy i tak jej przejdzie”. Według mojej mamy wszystko musi iść po jej myśli, musi być tak tak i srak. Jak tak nie ma to awanturka. Przykładowo nie zrobiłam czegoś o co mnie prosiła w sekundzie, bo chciałam poczekać aż pójdzie do pokoju odpocząć a ja sama to zrobię. Zrobiła to za mnie i wydarła się zaraz, że nic nie robię.
Mój ojciec, to jakby purytanin, chociaż nieraz broni księży to do kościoła raczej mu się nie spieszy. Typowe „Jak seks to tylko po ślubie”, „A dziewczyna, która sypia z chłopakiem się nie szanuje.” Moje prywatne czy łóżkowe życie to moja sprawa, a on potrafi twierdzić, że jestem nieczysta. A z drugiej strony twierdzi, że rodzina to podstawa społeczeństwa i powinnam rodzić dzieci. A ja mówię, że nie chcę, na pewno nie teraz, może jak znajdę odpowiednią do tego osobę i wtedy pomyślę, a jak nie to nic się nie stanie. Zwłaszcza, że mam poważne skrzywienie kręgosłupa, przy którym można rodzić, ale jest to trochę trudniejsze. Apropos, nie raz słyszałam od własnej matki, że na pewno nie poradzę sobie z rodzeniem…
Już nie mogę tego znieść a próbuję normalnie, ale jak już nie mam siły to zaczynają się pyskówki z mojej strony, bo ileż można narzekać. Czasem gdy pytają mnie o zdanie, to od razu nie myślę, żeby ich pochwalić tylko też ich krytykuję jak oni mnie. Nigdy nie chciałam się stać taka jak oni, nigdy..
A oni zawsze mają rację i traktują mnie jakbym musiała żyć jak oni a gdy się sprzeciwiam i jeszcze dziwią się, że w ogóle się buntuję to jestem złą córką.
Nie raz takie sytuacje są dołujące, czasem nie chce mi się wracać do domu, bywa, że ludzie z tak zwanej ulicy potrafią być mili. Tracę poczucie wartości i smutnieję od razu gdy za dużo z nimi przebywam.
Jaka jest na to rada? Walczyć o normalne relacje czy odpuścić? Najlepiej byłoby olewać co też czasem robię, ale nie da się tak non-stop bronić i bronić. Co to za życie?
Co więcej oni czasem twierdzą, że ja i tak pewnie w przyszłości im nie pomogę, że odwrócę się od nich jako niewdzięczna córka a oni zostaną sami. A sami do tego dążą. To czego oni chcą?
Planuję niedługo się wyprowadzić. Teraz niestety tylko sobie dorabiam a wolałabym mieć większy plan na wydatki itd., przygotować się solidnie, żeby znów nie wracać tutaj.
Jestem ambitna i chcę dalej się rozwijać, mam wiele planów na przyszłość. A im zawsze było za mało. Czasem miałam wrażenie, że wypełniam dziennik ocenami tylko dla nich. Ciągle: obowiązki, szkoła, bycie porządnym dzieckiem. A nie było czasu na bycie niedoskonałą. Tak bardzo to oni dążyli to ideału przy użyciu mnie i nie spostrzegli, że ja też mam prawo do wolności i do błędów.
I nie wiem, bo nie mam wielkiego porównania. Czy takie zachowania są toksyczne? Czy z biegiem czasu będzie się dało zapomnieć o wszystkich bolesnych słowach?