Cześć, dziewczyny.
Jestem tu totalnie nowa, nie wiem, od czego mam zacząć, bardzo długo wahałam się, czy w ogóle napisać, zwłaszcza, że nie mogę napisać wszystkiego.
Mam niecałe 30 lat. Półtora roku temu się zakochałam na zabój, niedawno zaręczyłam. W końcu spotkałam osobę, która patrzy w tym samym kierunku i której jestem pewna.
Niestety nie potrafię się cieszyć tym wszystkim tak, jak bym chciała.
Kilka miesięcy temu stało się w moim życiu coś, o czym nie mogę napisać, bo jest zbyt charakterystyczne, mogłoby bardzo szybko być rozpoznane. Nie żałuję, że to zrobiłam. Po prostu pomogłam komuś i uważam, że zrobiłam dobrze - dziś zrobiłabym to samo i się tego absolutnie nie wstydzę. Ale konsekwencje muszę ponieść i są one dla mnie bardzo stresujące - będą się pewnie ciągnąć jeszcze długo, długo, długo.
To zdarzenie, a właściwie to, co zaraz po nim się działo, wywołało u mnie ogromny stres. Praktycznie przez tydzień prawie nic nie jadłam, skupiona byłam na tym, żeby ta pomoc nie poszła na marne, żeby nikt jej nie zepsuł, nie utrudnił życia. Ok, udało się. Potem przerodziło się to w stres przewlekły.
Byłam u psychiatry i u psychologa. Oboje stwierdzili "zaburzenia adaptacyjne". Nie zalecili mi leków. Właściwie dowiedziałam się, że w tej sytuacji stres jest naturalny i że i tak reaguję łagodnie. Na tle innych osób w podobnej sytuacji - może tak.
Skupiłam sie też na tym wszystkim tak bardzo, że zaniedbałam szereg innych rzeczy, zwłaszcza relacji międzyludzkich. Nie mam tu na myśli relacji z partnerem, bo on akurat był na bieżąco w temacie i otrzymałam od niego mega wsparcie, ale o znajomych, przyjaciołach. Nie wszyscy pochwalali, co zrobiłam, ale nie na zasadzie, że zrobiłam źle, a na zasadzie "po co sobie robisz problemy dla jakiegoś .....". Taki typowy oportunizm. Odczułam brak wsparcia i się odsunęłam. Teraz żałuję. Po tym wszystkim został mi partner, rodzice i kumpela, która sama brała w tym udział. Brakuje mi ludzi.
Wiem też, że rodzice mają do mnie żal, że wybrałam zupełnie inna drogę życiową, a nie zgodną z kierunkiem studiów. Ale to też już inny temat, chociaż boli.
Piszę to o 4 nad ranem, bo nie wiem, co mam zrobić. Nie wiem nawet, o co mam zapytać. Nie mam depresji, ale nie czuję się też dobrze. Kiedy nie mam nic do roboty, to te myśli, ten stres do mnie wraca.
Macie może sposoby, jak się odciąc? Trening relaksacyjny polecany przez psychologa nie działa. To mi siedzi ciągle w głowie.
Edit: dodam jeszcze, że narzeczony mnie bardzo wspiera, ale on w takich sprawach jest trochę lekkoduchem. Może też dlatego, że sam ma takie same problemy ale x10, może dlatego, że jest młodszy, może z powodu charakteru, ale jego sposób wsparcia to raczej odciąganie mnie niż przegadywanie problemu po raz enty. Nie chcę go też tym zanudzać, ale ciągle siedzi mi w głowie...