[ * ]
Zal, zal, zal... Wrazliwy, uczuciowy artysta, z pozoru surowy i opanowany, cieply i rozedrgany emocjonalnie w srodku. Spowity aura mroku i tajemnicy, ale w takim pozytywnym znaczeniu. Emanujacy szlachetnoscia i dystynkcja, sprawiajacy wrazenie, jakby byl troche z innego wymiaru. Oaza harmonii i rownowagi w chaosie istnienia. Jego piosenki sa niczym medytacje.... Do tego czarujacy, intrygujacy mezczyzna, dzentelmen, pelen uroku i magnetyzmu, ktorego kobiety uwielbialy... Cos w tym musialo byc, bo jego pierwsza milosc, Marianne, powiedziala, ze to bylo wrecz nie do zniesienia, ze kazda chciala go miec choc w malej czesci...Wzdychaly, pisaly, marzyly...a ona nie chciala sie nim dzielic. Romantyczne Ale skonczylo sie bez happy endu...
A slowa, ktorymi ja tak pieknie pozegnal w tym roku, przed jej smiercia, wzruszyly mnie do glebii...
Slucham sobie wlasnie jego magicznego glosu... Tak prawdziwie spiewa o milosci... Potrafi dotknac serca. Prawdziwy poeta. I niezwykle skromny czlowiek.
Moje pierwsze powazne spotkanie z Cohenem to bylo Dance me to the end of love. Mam do tego ogromny sentyment i tak bedzie zawsze.
A tak poza tym.... Chyba nigdy nie oswoje sie ze smiercia.
Czy to w ogole mozliwe?