Pobyt u Zuzi był moim najdziwniejszym przeżyciem. Nie było dramatu. Wręcz przeciwnie. Zaczęło się całkiem zabawnie i z humorem. Zuzia mieszkała koło Fuldy. Jak jej syn kilkakrotnie powtarzał- na granicy DDR z RFN. Jechało się tam króciutko. Gdy byłam już blisko podopiecznej, rozglądałam się wokół siebie, by móc ocenić miejscowość, w której spędzę kolejne tygodnie. Nie wyglądała za ciekawie. Kopalnie, duże zakłady pracy... Z drugiej strony pomyślałam, że tzn. że ludzie mają pracę. Jak mają pracę, mają i pieniądze... Na miejscu przywitał mnie syn podopiecznej. Rozmawiałam z nim wcześniej przez telefon. Stawiałam masę pytań. Dość już miałam dziwnych zleceń i coraz dokładniej wypytywałam o to, co mnie czeka na miejscu. Byłam pierwszą opiekunką w tym miejscu.
Dom wyglądał normalnie. – Duży budynek dwupiętrowy. Raczej bez charakteru. Nawet nie wyglądał na niemiecki. Był taki nijaki. Nie kojarzę ogrodu przed domem. Podwórko wyłożone było płytami. Na środku podwórka wywaliło płyty do góry. Syn podopiecznej powiedział, że pod nami jest kopalnia i to dlatego. Do tego w nocy ponoć słychać, jak pod ziemią pracują.
W domu czekała na mnie podopieczna. Wyglądała jak kobieta, która ciężko pracuje w domu. Ubrana w gruby sweter, który miejscami wystawał spod fartucha w kolorowe, drobne kwiatuszki. Syn również był ubrany w gruby wełniany sweter pod samą szyję. Spod swetra wystał kołnierz flanelowej koszuli. W tamtym momencie nie wydawało mi się to istotne. Pomyślałam, że w końcu mamy zimę. W kuchni i w salonie wydawało się być ciepło. - Weszłam dopiero co do środka i miałam takie wrażenie. Syn podopiecznej zaproponował mi kawę i ciasto. Ciasto wyglądało nieapetycznie, więc podziękowałam. Kawy napiłam się z chęcią. Syn opowiadał i opowiadał. Nie wiem o czym, ale wiem, że cały czas się śmiałam. Pamiętam tyle, że powiedział, że do tej pory on opiekował się matką. Był już na emeryturze i opiekę nad matką traktował praktycznie jak pracę. Przyjeżdżał o 8 rano, robił co sobie matka życzyła, dotrzymywał jej towarzystwa i o 16 jechał do domu. W domu było czysto, więc stwierdziłam, że super z niego facet, skoro potrafi tak zadbać o dom i o matkę. Humor mnie nie opuszczał. Gdy wypiłam kawę i ważniejsze rzeczy zostały powiedziane, Richard oprowadził mnie po domu. Kuchnie i salon już widziałam. Aczkolwiek, gdy zaczął otwierać szafki, ich wnętrze mnie przeraziło. – Nie, nie było tam przeterminowanych produktów. Szafki były puste. W kredensie stał słoiczek kawy rozpuszczalnej i również rozpuszczana herbata. Syn podopiecznej proponując mi coś do picia mówił, że jest kawa i herbata cytrynowa. Nie miałam jednak pojęcia, że mówiąc o herbacie cytrynowej, mówił o mieszance tego czegoś- cukru, barwnika i chemii, która ani z herbatą, ani z cytryną nie ma nic wspólnego. Pomyślałam, że pierwsze co, to trzeba będzie kupić normalną kawę i normalną herbatę.
Lodówka również była prawie pusta. Były tam suche, białe bułki i kilka kromek ciemnego chleba, słoiczek pasztetu. Syn powiedział, że pasztet jest jego, ale mi zostawi, a jutro pojedziemy na zakupy. Spytałam, jak wygląda sprawa zakupów. Kto będzie robił i jak często. Ponieważ przyjechałam własnym autem, zaproponowałam, że pierwszy raz pojedziemy razem, a potem mogę robić zakupy sama. Syn przytaknął. Powiedział, że to dobry pomysł. W ogóle we wszystkim mi przytakiwał. Chyba stąd brał się ten mój dobry humor. Był pod wrażeniem języka, doświadczenia zawodowego. Pytał o wszystko i rozmawialiśmy o wszystkim. Od czasu do czasu podopieczna wtrąciła swoje dwa centy. Syn patrzył na nią, potem na mnie. Oboje uśmiechaliśmy i jechaliśmy z tematem dalej. Później zdałam sobie sprawę z tego, że jego uśmiech wynikał z bezsilności, a mój uśmiech był chyba uśmiechem obronnym. Oczy widziały, do umysłu jeszcze nie docierało, gdzie się znalazłam. Podczas rozmowy Zuzanna również miała coś do powiedzenia. Była oburzona, że chcę robić zakupy raz na tydzień. Jej zdaniem wystarczy raz na dwa tygodnie. Nie czując stresu i zdenerwowania w obliczu tak sympatycznego człowieka, jakim był jej syn, odpowiedziałam, że w sumie świeże produkty jak warzywa, czy chleb to przecież nawet dwa razy w tygodniu trzeba kupić. Syn przytaknął. Ja próbowałam tłumaczyć, że teraz będą dwie osoby, nie jedna i automatycznie zakupów będzie więcej. Podopieczna ciągnęła dalej temat mierząc mnie z góry na dół i mówiąc, że powinnam mniej jeść. Syn machnął ręką i poprowadził mnie do piwnicy. Śmiejąc się ruszyłam za nim. Do tej pory nie rozumiem, dlaczego słowa tej kobiety nie wyprowadzały mnie z równowagi. W dobrym humorze ruszyłam za Ryśkiem po schodach. Strop był bardzo niski, schody wąskie i strome, tynk sypał się ze ścian. Syn podopiecznej pokazał mi, gdzie znajduje się miotła, wiadro i te sprawy. Objaśnił automat do prania, pokazał suszarkę do rozwieszania ciuchów. Powiedział, że pokaże mi jeszcze sznurki na strychu, bo tam pranie lepiej schnie. Czułam się trochę, jak u siebie w domu przed 30 laty. Takie ten dom sprawiał wrażenie. Śmiałam się bez przerwy. Śmiech nie opuścił mnie również, gdy Richard pokazał mi dwupalnikową kuchenkę elektryczna, stojącą w piwnicy na starej szafie. Powiedział, że matka nie chce, żeby gotował w kuchni, bo kuchnia się brudzi i gotuje sobie tutaj, gdy jej pilnuje. Jakoś nie za bardzo to do mnie docierało. Pomyślałam, że i tak mam ze sobą swój thermomisk i na pewno znajdzie się w kuchni miejsce. Nie będę przecież gotowała w takich warunkach w piwnicy. Wracaliśmy do góry. Syn patrzył na mnie z podziwem, że wszystko przyjmuję z takim poczuciem humoru. Wzruszyłam ramionami i wróciliśmy do kuchni. Dopiero teraz przyjrzałam się, że w kuchni stoi normalna kuchenka elektryczna. Wtedy zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno rozłożenie thermomiksa w kuchni i gotowanie w normalnych warunkach będzie możliwe. Posiedzieliśmy jeszcze trochę, porozmawialiśmy. Około 18 Richard powiedział, że on już pojedzie. Jego żona potrzebowała również jego pomocy. W domu opiekują się jeszcze teściami. Teść z demencją, teściowa leżąca. Mówił, że jest ciężko. Jeszcze on całe dnie musi przebywać z matką. Próbowali matkę ściągnąć do siebie, żeby było im łatwiej. Matka się nie zgodziła i tak już dwa lata jeździ do niej dzień w dzień i siedzi z nią podczas, gdy jego żona opiekuje się własnymi rodzicami. Byłam pod wrażeniem. Zrobiło mi się go żal. No ale teraz ja tu jestem i w końcu wszyscy odsapną.
Umówiliśmy się na kolejny dzień na 10 godzinę na zakupy. Podopieczna wróciła do salonu. Ja poszłam do pokoju rozpakować rzeczy. Okazało się, że nie za bardzo jest gdzie. Nie było pustej szafy. Powyciągałam więc kosmetyki, by mieć co ważniejsze pod ręką. Włączyłam komputer by sprawdzić, czy wyświetla może jakis dostępny internet. Już przed wyjazdem wiedziałam, że w tym domu nie będzie internetu. Niestety. Nie wyświetlał się żaden dostępny internet sąsiadów. Wyłączyłam komputer. Siedząc w pokoju ochłonęłam z pierwszych wrażeń i poczułam, że jest mi chłodno. Podeszłam do kaloryfera. Był ciepły. Ubrałam bluzę. Nadal miałam jednak wrażenie, że jest mi zimno. Rozejrzałam się po pokoju. Był czysty, ale bardzo staroświecki. Dywan, kocyki i poduszki takie, jak miała ewentualnie babcia mojej babci, a nie moja babcia. W kąciku na ścianie dojrzałam termometr. Podeszłam i ujrzalam na nim 14 stopni. Trochę się zdziwiłam. Do tej pory myślałam, że jest mi zimno ze zmęczenia. Stwierdziłam, że czas zjeść kolację, umyć się po podróży i położyć spać. W pokoju nie było nawet radia. Nie wspominając już o telewizorze. Innej alternatywy więc nie było, jak położyć sie do lóżka. Zeszłam na dół i spytałam Zuzię, o której je kolację. Odpowiedziała, że to już najwyższa pora i ruszyła w kierunku kredensu. Wyciągnęła to sypkie, rozpuszczalne coś do picia. Dwa poobijane talerzyki i kubki. Obejrzałam się po kuchni szukając czajnika. Okazało się, że nie ma. Podopieczna wyciągnęła garnek i odmierzyła dwa kubki wody, po czym nastawiła je na kuchence. Ja otworzyłam lodówkę. Wyciągnęłam chleb, pasztet i masło. Zuzia zalała herbatę. Na kolację zjadła ciasto, które zostało z obiadu. Ja zjadłam kromkę chleba z pasztetem syna. Byłam jeszcze głodna, ale stwierdziłam, że trzeba zostawić coś na śniadanie. Pochowałam to, co zostało i zaczęłam rozglądać się za zmywarką. Okazało się, że nie ma. Nie ma problemu- pomyślałam. Już chciałam odkręcić wodę w zlewie, gdy podopieczna odgoniła mnie od niego i powiedziała, że tego zlewu się nie używa. On musi być czysty. Pokazała mi w rogu kuchni pojedynczy zlew ( chyba jeszcze z czasów DDR i z czasów, kiedy to wypasali jeszcze króliki ).- Ot taki roboczy zlew, by nabrać wiadro wody dla zwierząt. Z jednym pokrętłem do zimnej wody. Zdezorientowana chciałam przenieść się z talerzykami i kubkami do wskazanego zlewu... ciag dalszy na blogu Perly rzucone przed damy.