Poradźcie.
Dzisiaj rano mój chłopak mnie uderzył. Byliśmy pokłóceni od wczorajszego wieczora, nie odzywaliśmy się do siebie. Skończyłam prostować włosy w łazience, odłączyłam urządzenie i poszłam do pokoju. Chciałam wziąć coś z parapetu, spieszyłam się (jak to rano), a że ten pokój to maleńka klitka, to niechcący dotknęłam go tą prostownicą.
ALE:
po pierwsze - zrobiłam to niechcący;
po drugie - był już w pełni ubrany, nie dotknęło go do żywej skóry;
po trzecie - ta prostownica jest stara i nie nagrzewa się do jakichś zawrotnych temperatur, jak te najnowsze modele;
Nagle wrzasnął, odwrócił się w moją stronę i z całej siły uderzył mnie z pięści w ramię.
Nie wiem, co mnie wtedy bardziej zabolało - czy ta zbita ręka, czy serce...
Usiadłam na łóżku, rozpłakałam się, powiedziałam, że to było niechcący, a potem już się położyłam, zwinęłam w kłębek i płakałam. On się spieszył do pracy, zachowywał się dalej tak, jakby się nic nie stało.
Nadal jestem w szoku. Czuję się z tym wszystkim strasznie. On już wrócił z pracy i się do mnie nie odzywa. Napomknęłam coś o jakiejś pierdółce dotyczącej prania, to do mnie: "Nawet się do mnie nie odzywaj".
Jesteśmy razem 3 lata, od roku mieszkamy ze sobą. Już od dawna czuję, ze wszystko się sypie. Czuję się trochę jak w jakiejś pułapce, bo to nie jest moje rodzinne miasto. Poza koleżankami, które mają powynajmowane pokoje gdzieś w mieszkaniach, nie mam tu nikogo, do kogo mogłabym się wyprowadzić. Duszę się tu. Boję się zrobić pierwszy krok ku samodzielności, przeraża mnie też samotność. Ale po tym, co się dzisiaj stało, nie widzę szans dla tego związku. Przemoc, to chyba wystarczający powód, by usunąć ze swojego życia kogoś raz na zawsze...
Co myślicie?