Tak... Takich postów było już miliony i ciągle się powtarzają, a ja... ja piszę następny o tej samej tematyce... Tak, ale potrzebuje opinii i oceny kogoś zupełnie postronnego i obcego, bo moje przyjaciółki patrzą na wszystko, na całą sytuację przez pryzmat tego, że jest mi przykro, ba, że ledwo się trzymam w kupie i w tej chwili nienawidzą mojego, tak, byłego chłopaka, przez co ich opinia i ocena nie jest zbyt obiektywna pomimo tego, że ja nie czuje do niego nienawiści czy złości. Tak jak w tytule, póltora roku związku i trach, chłopak mówi mi, że nie chce ze mną już być.
No ale od początku. Zaczęło się przypadkowo - uczelnia, studia, i ON. Szok, jakby mnie coś uderzyło. Zmęczony, śpiący, ledwo siedział na wykładach, a ja patrzyłam jak w obraz. Fajne sprawa znowu poczuć:) TO poczuć, w szczególności, że po poprzednim facecie nadal miałam jakiś "uraz" (półtora roku związku, plany na przyszłość, kończyłam szkołę, miało być mieszkanie i te pe i te de, pitu, pitu, pierdu, pierdu, a nagle bum! zaczął bzykać moją tak zwaną najlepszą przyjacółkę, która była jak moja siostra - tak podwójnie, a co. Ale minęło półtora roku od momentu rostania i już byłam "wyleczona" z uczuć, pozstała tylko duża niechęć nic więcej), ale żadnych uczuć poza tym poczułam, że to właśnie TEN. No i jakoś tak od słowa do słowa, bardzo szybko, bo po jednym spotkaniu byliśmy, ah, "oficjalnie" parą. On bardzo szybko powiedział mi "kocham Cię", mi zajęło to dużo więcej czasu. Poznawaliśmy się, spotykaliśmy jak się dało codziennie. Dodam, że jestem osobą dominującą, z pazurem i charakterem, on również, więc dosyć cześto się sprzeczaliśmy, w sumie zawsze gdy się widzieliśmy lub rozmawialiśmy czy to przez telefon czy prze internet, ale były to pięcio-minutowe spiny, chwila obrazy i wszystko było w porządku, nie potrafiliśmy się na siebie gniewać. Mamy skrajnie odmienne zainteresowania, ale gdy jedno drugiemu coś opowiadało to drugie słuchało z zainteresowaniem. Przyznam, że awantura, jak już wybuchła, to rzadko ale porządnie, że całe województwo słyszało. "Poważnych" kłótni było niewiele, bo przez te półtora roku powiem szczerze dam radę je zliczyć na palcach jednej ręki. Wszystkie rozpoczęłam ja, a raptem jedna była uzasadniona... Tak jak mówiłam widywaliśmy się codziennie, albo jak najczęściej się dało, przy tych paru kłótniach dwa razy on rzucił mi, że nie ma przestrzeni, że czuje się osaczony, że mu źle, że gdzie się nie obróci jestem ja. Ja tylko odpowiadałam, że tego potrzebuje, że każdą, dosłownie wolną sekundę chcę z nim spędzać. I echo. Znowu parę miesięcy spokoju, bez tego tematu, wszystko w starym trybie. Poświęcałam wszystko na rzecz tego, żeby się z nim spotkać, on był zawsze uśmichnięty, szczęśliwy, często w ciągu dnia mówił, że kocha, że jestem dla niego bardzo ważna, planowaliśmy przyszłość, wspólne życie, rodzinę, potem drugi raz wypłynął temat "osaczenia" a ja brałam go pod włos i z miną kota ze shreka mówiłam, że i tak będzie po mojemu, a on wtedy się zaczynał śmiać, tulił mnie, całował, mówił, że wie, i wszystko było dobrze. Więc zignorowałam to totalnie, bo gdyby to był AŻ taki problem dla niego to nie rzuciłby tego raptem dwa razy w przeciągu całego związku, a przynajmniej tak mi się wydawało. Parę razy, może ze trzy? wyszedł temat tego, że nie mamy o czym gadać, że nie mamy wspólnych tematów, ale to akurat wierutne kłamstwo, bo było o czym gadać zawsze. O filmach, o muzyce, o gotowaniu, o zwierzętach, o "dupie maryni" i innych "bibelotach". I tak sobie żyliśmy. Ja zakochana po uszy, on też, nie chodzi o mówienie "kocham" bo powiedzieć można wszystko. To się czuło, po prostu. Przeskoczmy do wtorku 17 czerwca. Cód, miód i orzechy, odprowadzał mnie do domu (mieszkamy w innych miastach, podróż 45min-1h) uchachani jak norki, rzucił, że musi się z kumplem ustawić bo dawno się nie widzieli, mówię spoko to dzwoń, zadzwonił i się umówili na czwartek, i na jedno piwko na ten sam dzień, po odprowadzeniu mnie (chłopy i te mecze;), na odchodnym rzucił "ale pójdziesz z nami w czwartek nie?", odpowiedziałam, że oczywiście, jeżeli tylko chce, a on powiedział, że on zawsze chce, ale pytanie brzmi czy ja mam ochotę. No i potwierdziłam, że tak, że przyjadę i pójdziemy. Odprowadził mnie, pojechał z powrotem. Wszystko było w porządku. W środę był w pracy od rana do wieczora, więc ja doszłam do wniosku, że nie będę tak późno jechała, że zobaczymy się w czwartek i poszłam z przyjaciółkami się spotkać. Rano rozmawialiśmy przez telefon, normalnie, o 19 napisałam, że idę z koleżankami, nawet nie raczył odpisać. Mówię, a wkurzył się, obraził, przejdzie mu. Na drugi dzień napisałam o której jesteśmy umówieni z jego kolegą i czy idziemy bo się w sumie widzieli i teraz nie wiem. Odpisał "Tak JA idę z nim się spotkać" po sposobie w jaki pisał wiedziałam, że coś jest nie tak, że jest zły, nie w humorze, ale nie wiedziałam dlaczego. Zapytałam, ale nie napisał nic na to. Więc skończyłam drążyć temat, bo zapomniałam zaznaczyć - nie potrafi rozmawiać, nie potrafi uzewnętrzniać uczuć, ja wiem dlaczego tego nie potrafi, i to nie jest istotne, grunt, że nie umie. Napisałam, że będę około 16, odpisał, że ok, że czeka. Pojechałam. Spotkaliśmy się, traktował mnie z ogromnym dystansem, był opryskliwy, wręcz chamski. Ale zignorowałam to, bo mysłałam, że po prostu ma zły humor, co mu się zdarzało a po jakimś czasie samo mijało. Nie chciałam się kłócić ani robić awantury, bo tak jak mówiłam, ja zaczynałam wszystkie awantury i prawie nigdy nie miałam racji, jak to baba, robiam z igły widły, zorientowałam się może dwa miesiące temu, że tak robię i starałam się tego juz nie robić, i nie chwaląc się - świetnie mi to wychodziło. Poszliśmy, posiedzieliśmy ze znajomymi, on trochę wypił, ale po prostu miał lepszy humor, i był wstawiony nie pijany. Przez cały wieczór mnie unikał, jak mógł. Ja nie naciskałam, nie wiedziałam o co chodzi, a przy znajomych nie chciałam wypytywać. Czekałam, aż pójdziemy i zostaniemy sami. Wieczór mijał, siedziałam ze znajomymi, on poszedł na stronę z kolegą, coś tam naprawiali w telewizorze. I wtedy usłyszałam, ba, nie tylko ja, a wszyscy "wiesz, na moje urodziny wpadniesz nie? ja wtedy nie wiem czy będę jeszcze z (ze mną) ale to nieważne." Zabolało mnie to. Nikt taktownie nie skomentował. Nadszedł czas, pozbieraliśmy się wszyscy, każdy poszedł w swoją stronę i zostaliśmy sami. No to co miałam zrobić, czekałam na dobry moment by go zapytać, ale brakowało mi odwagi... Ja zawsze wyszczekana, bałam się odezwać. Odprowadził mnie na przystanek i wtedy zapytałam "o co chodzi? co się dzieje, że jesteś taki oschły?" nie odpowiedział, zapytałam jeszcze kilka razy, w końcu zmieniłam pytanie "nie chcesz już ze mną być?", podniósł wzrok, spojrzał na mnie, nie musiał nic mówić, wiedziałam jaka będzie odpowiedź. Dodałam "słyszałam, tam, na spotkaniu." Powiedział "nie, nie chcę." Byłam w szoku. Zabrakło mi języka w buzi. Chwilę stałam, i spytałam "Dlaczego?" "Chcę wiedzieć dlaczego." Odpowiedział "ja już nie czuję tego związku, ne myślę o tym, żeby Ci się kiedyś oświadczyć, żeby być z Tobą, żeby mieszkać razem, żeby założyć rodzinę." Wystarczyło. Powiedziałam, że chcę iść po swoje rzeczy tylko, żeby je zabrać, powiedział, że jutro przyjedzie i mi przywiezie, nie zgodziłam się. Poszliśmy. Skończyło się na długiej szczerej rozmowie na ławce przed blokiem, długiej, bo około 3h. Powiedział, to co wcześniej, dodał, że nie umiemy się dogadać, że czuje się osaczony, że jest mnie za dużo wszędzie i zawsze. Powiedział, że na prawdę się starał, żeby mi było dobrze, dlatego było jak chciałam, że się ze mną widywał codziennie, powiedziałam, że mógł powiedzieć, że byśmy coś z tym zrobili, bo ja z ręką na sercu nie przypuszczałam, że tak mu z tym źle, dwa razy to rzucił przy jakiejś awanturze w przeciągu półtora roku, ale nie mijało 5 minut i było w porządku i wszystko było "po staremu". A tak na prawdę w środku się męczył. Przykro mi, że tak było ale mogę przysiąc, że nie zdawałam sobie z tego sprawy, bo zachowywał się normalnie, wszystko było w porządku z zewnątrz, wypomniał mi to tylko dwa razy jak mówiłam i to przypadkiem przy innej awanturze, a po paru minutach nie było już tematu. To nie umnejsza mojej winy. Mój błąd. Druga sprawa, brak dogadywania - ja tego nie odczuwałam, uważałam, że jest ok, powiedziałam, że nie mam obowiązku interesować się tym co on i tak samo nie wymagam, żeby on interesował się tym co ja. Szanowaliśmy to nawzajem, ale na krotkiej rozmowie się kończyło w kwestiach naszych zainteresowań głównych, bo o innych sprawach gadaliśmy, o "pierdołach". Odpowiedział, że w życiu mu nie o to chodzi, nie wymaga ode mnie żebym się zaczęła interesować tym co on, ale powiedział, że my o niczym nie rozmawiamy. Przesadzał, odczułam już wtedy jakby na siłę próbował podać kolejny powód rostania. Powiedziałam o tym, że wymyśla, zmienił temat. Więc trafiłam. Kolejna rzecz, powiedział, że traktuję go jak idiotę, że on się tak czuje. Nie zodziłam się, porozmawialiśmy, ale nie uwierzył, że ja tak nie myślę, że po prostu źle zrozumiał. Zdarzyło sie przy kłótni rzucić wyzwiskiem, typu "kretyn" "idiota", ale ja też to usłyszałam od niego i nie wzięłam tego sobie do serca, bo wiedziałam, że to nerwy, on niestety wziął to do siebie i tak się czuł. Przeprosiłam. Nie chciałam tego. Kolejny mój błąd. No i najważniejsze. Słowa "nie czuję tego związku" i o tym, że nie myśli o przyszłości ze mną. Przypomnę, że mieliśmy plany na dom, dziecko, małżeństwo wyjazd, przyszłość. Zapytałam, skąd ta nagła zmiana z dnia na dzień, skoro mówił co innego. Powiedział, że to już trwa jakiś czas, że nie był pewny, że sam siebie nie rozumie, że przeprasza, że wcześniej nie powiedział, ale sam nie rozumiał, poza tym próbował to ratować, próbował zmienić swoje podejście, ale że mu się nie udało. I doszło to do niego w środę, że nie chce, że to koniec, że nie czuje tego związku. Spytałam czy mnie już nie kocha - nie odpowiedział. Pytałam kilka razy, ani razu nie usłyszałam nie, ale i tak uważam, że już mnie nie kocha, tylko po prostu tego nie powiedział. Oczywiście, ja go kocham, nadal, bardzo mocno, zależy mi na nim, na prawdę jest mi strasznie ciężko, bo nie czuję do niego żalu, złości, nienawiści, jest mi tylko "smutno". Zapytałam, czy spróbujemy to uratować, czy da mi szansę, powiedziałam, że teraz wiem, co go bolało tyle czasu, że spróbujemy to zmienić, żebyśmy byli oboje szczęśliwi. Nic na to nie odpowiedział, jakoś tak zmienił się temat, odwrócił moją uwagę od tego. Powiedział, że nie obwinia mnie, że oboje coś zrobiliśmy nie tak, że oboje się staraliśmy, ale, że nie wyszło, powiedział, że ma do siebie ogromny żal, że nic nie mówił, nie odezwał się, ne dał znać, że coś jest nie tak, ale, nie umiał. Jeszcze powracaliśmy do tego co już pisałam, ale ja miałam już dosyć. wstałam, powiedziałam, że jadę do domu, że chcę moje rzeczy, zaprosił mnie na górę, ale powiedziałam, że ma mi przynieśc te rzeczy. Wrócił po 5 minutach. Miałam tam raptem 3 pary butów, koszulkę i skarpetki. To wszystko, nie chcał mi tego dać, nalegał, że jutro przyjedzie i mi to przywiezie i porozawiamy jeszcze, nie chciałam. Powiedziałam, że skoro mnie nie chce, że nic dla niego nie znaczę to chcę to zabrać już i jak najszybciej się odciąć. Wyrwałam mu tą reklamówkę. I odeszłam, a on za mną "odprowadzę Cię" usłyszałam, "nie." opowiedziałam, znowu kłótnia, wykrzyczałam, żeby dał mi spokój, powiedział, że nie puści mnie samej w środku nocy, bo coś mi się stanie w "takiej okolicy". Znów krzyczałam, że nie chcę. "To pójdę za Tobą, żeby nic Ci się nie stało". Zwyzywałam go, wyprzeklinałm, mało co go nie uderzyłam, tylko dlatego, żeby dał mi spokój, płakałam tak, że nic nie widziałam, krzyczałam, jak ostatni czubek, albo feministka z okresem. Uciekłam, biegiem, wyrzuciłam i podarłam i potrzaskałam w drodze moje zdjęcie które mu kiedyś dałam w antyramie, nie chciałam, żeby za mną szedł. Stał póki nie zniknęłam mu z zasięgu wzroku. I cieszę się, że za mną nie poszedł, rozbeczałam się jak dziecko, tak na całego ze spazmami i cieknącym nosem;) mega seksi;) usiadłam na schodach, opanowałam się trochę i poszłam. Było przed północą, doszłam do wniosku, że nie idę tam, gdzie planowałam bo faktycznie się boję tych okolic, więc poszłam na około, główną ulicą i na całkiem inny przystanek. Doszłam 15 po północy, pół godziny szłam. Wróciłam do domu o 1:30. Z głupoty weszłam na facebooka. Zmienił status związku, usunął wszystkie wspolne zdjęcia. I siedział, był dostępny. Pomimo, że w domu był o północy, a na drugi dzień o 6 szedł do pracy. Był dostępny jeszcze chwilę, dodał coś na tablicę i zniknął. Nie wiem czy czekał, żeby sprawdzić, czy żyję, czy to był przypadek. Miałąm nadzieję, że czekał jednak na mnie, żeby zobaczyć, że nic mi nie jest. Chyba tak jeszcze to do mnie nie dotarło do końca, bo owszem, miałam problem ze snem, ale nie płakałam. Rano musiało to do mnie dojść, rozbeczałam się, powiedziałam mamie, spotkałam się z przyjaciółkami, ale nie czuję się nic lepiej, a wręcz przeciwnie, coraz gorzej. Nie jem, nie śpię, nie płaczę, jest mi wszystko obojętne. Prócz niego. Rozum mówi mi, że mam sobie dać spokój. Serce każe mi walczyć. Chciałabym zawalczyć, żeby się dowiedzieć, czy jest co ratować, czy jest jakaś szansa. Nie teraz, teraz go zostawię, ja ochłonę, on również i dopiero może wtedy. 3 osoby powiedziały mi, że jest szansa, że zatęskni, zobaczy, że to był błąd, że powiedział to wszystko, a prócz tego, że był osaczony, że czuł się jak idiota, że myślał, że nie mamy wspólnych tematów, że przez to przestał czuć ten związek, a nie ma tak naprawdę braku uczucia. Nie wiem co mam myśleć. Jedni mówią mi, że to koniec, inni, że do siebie wrócimy, bo nie ma szans żebyśmy nie byli razem. A ja pomimo tego, że rozum mówi "STOP!" bo jeżeli nawet wróci to może zrobić to samo, chcę spróbować, choćby dla pewności, że już nie da się nic zrobić, a nie miałam tej szansy, żeby to naprawić, albo i miałąm i jej nie wykorzystałam. Nie wiem co mam o tym myśleć, nie myślę nic, ani, że jest szansa, ani że jej nie ma, wiadomo, iskierka nadziei mi się tli, mimo, że mi jej nie dał, ale to co do niego czuję powoduje, że mam tą nadzieję. I chiałabym poznać opinię obcej osoby, postronnej, co o tym sądzi, jak to widzi, czy jest szansa, czy jej nie ma, jak uważa, ktoś, kto nas nie zna. Szczerze, bez owijania w bawełnę.
I WYBACZCIE ELABORAT ale po prostu muszę to z siebie wszystko wyrzucić i chcę, żeby wszelkie szczegóły były zawarte, gdyby jakieś miały znaczenie.
Pozdrawiam Was serdecznie:)