Witam,
od dawna obserwuję forum. Dziś postanowiłam napisać trochę o sobie i swoich rozterkach... Otóż od jakiegoś czasu męczy mnie poczucie marnowania swojego życia, jakiegoś zastoju. Mam 21 lat, nie pracuję, studiuję zaocznie. Już sam fakt braku pracy i poleganiu na rodzicach (są zdecydowanie dla mnie zbyt dobrzy) coraz bardziej mnie irytuje. Problem jednak tkwi w tym, że boję się ruszyć z miejsca żeby o nią zawalczyć. Jestem dość nieśmiała, oczywiście dokucza mi niska samoocena.
Chyba wynika to z dzieciństwa, gdy byłam trochę "przy kości" i zdarzały się przezwiska, a że byłam i do dziś zresztą jestem dość wrażliwa, to przepłakanych nocy trochę było. Do dziś wolę wtopić się w tłum, niż być w centrum uwagi. Nie powiem, że się nic nie zmieniło. Schudłam, zaczęłam siebie bardziej akceptować no i jestem w trakcie walki ze swoim największym kompleksem, który chyba znacząco wpływa na moje kontakty z ludźmi (zbawienna moc aparatu na zęby;)).
W głowie też mi się trochę poukładało, wiem, że są w życiu większe problemy. Jednak ten mój "problem" czasami urasta do tak dużej rangi... Bywa, że ogarnia mnie olbrzymia bezradność, smutek - dokładnie tak jak dzisiaj... Z jednej strony wiem, że nie chcę tak żyć, że trzeba wyjść z domu i się przełamać, zawalczyć o siebie. Z drugiej, boję się porażki, wyśmiania. Nigdy nie byłam typem imprezowym, wolę posłuchać ukochanej muzyki i poczytać książkę. Ale przecież i tacy ludzie potrafią cieszyć się życiem, spędzać je ciekawie. Ja często zamykam się w sobie, a moje spokojne życie jeszcze to utrudnia.
Wiem, że to błędne koło, mam tego dużą świadomość, ale co z tego, skoro cały czas tkwię w martwym punkcie. Brakuje mi jakiegoś impulsu, żeby postawić kropkę nad i.
Właśnie zdałam sobie sprawę, jaką ulgę przynosi nawet taka forma wyżalenia się . Dziękuję, jeśli ktoś z Was to przeczytał i choć trochę mnie zrozumiał. Może sami z powodzeniem zmierzyliście się z takim problemem? Będę wdzięczna za jakieś wskazówki.