Cześć wszystkim,
Moja historia nie jest tak bardo burzliwa jak niektóre tutaj, jednak mimo wszystko potrzebuję porady i spojrzenia z zewnątrz, które da mi pewien obraz tego co się dzieje w naszym "związku". Zacznę od początku (postaram się krótko i na temat).
M. poznałem dobrych kilka lat temu w liceum, byliśmy razem krótko i zostawiłem ją. Byłem wtedy małolatem, zakochanym w dziewczynie, która mieszkała 600 km. ode mnie i postanowiłem wyjechać na studia daleko od domu, by dać szanse tamtemu uczuciu. Miałem wrażenie, że z M. nic wielkiego mnie nie łączy, mimo, że jej zdjęcia z tamtych czasów ciągle mam na komputerze i nigdy nie potrafiłem ich usunąć.
Po 4 latach niewidzenia się spotkaliśmy się na zwykłą fajkę. Od razu czuliśmy, że coś w tym jest. Po jakimś niedługim czasie wróciliśmy do siebie. Przewspaniały okres zakochania i później jak czułem i czuje - prawdziwa miłość. Byliśmy razem półtorej roku. Przez ten czas zdążyliśmy razem zamieszkać i starać się to wszystko poukładać razem. Wiadomo, że bywało lepiej i gorzej, ale zawsze razem to wszystko naprawialiśmy. Do momentu, gdzie przez moje zamiłowanie do marihuany rozstaliśmy się. Bez wchodzenia w szczegóły - oszukałem ją i jak powiedziała później, poczuła się wydymana. Wyprowadziłem się, M. w ogóle nie chciała mieć ze mną kontaktu, zero jakichkolwiek szans na rozmowy etc... To też okres, gdzie jej tato miał poważny wypadek i ledwo z tego wyszedł - teraz nie może chodzić, M. to bardzo przeżyła, w między czasie też zmieniła pracę (praca to jej #1 w życiu) itd. Trudny okres.
Któregoś dnia nieco później po rozstaniu miałem wrażenie, że czuje, że coś jest nie tak. Postanowiłem po raz kolejny odezwać się do niej i rzeczywiście, była w dołku i nie mogła sobie z tym wszystkim poradzić. Chodziła do psychiatry, płakała dużo, miała wahania nastroju. Spotkaliśmy się, bo chciałem jej wysłuchać - niczego więcej nie oczekiwałem, po prostu chciałem jej pomóc i dać jakiekolwiek wsparcie. Jednak zostałem na noc i tak historia powoli buduje się na nowo.
Jednak relacje teraz są inne niż zawsze. Minął już miesiąc od kiedy regularnie spędzamy znowu razem czas, sypiamy ze sobą, a M. mówi, że nie chce teraz wracać do związku. Nie chce brać kolejnego problemu na głowę, przez co nie określi się czy chce być ze mną czy nie. Co więcej, mimo, że spędzamy czas bardzo fajnie, mimo, że sypiamy ze sobą - ze świecą mogę szukać z jej strony zachować typu całus w policzek, przytulenie się itd. Również wychodzi z założenia, że to ja zjebałem i to ja muszę starać się najbardziej o nasz związek, jeśli chce. Jednak, gdy przychodzi moment, że nie odzywam się dwa dni to dostaje telefon z pytaniem czy się obraziłem, bo się nic nie daje znaku życia.
Podsumowując, czy to jest tak, że to ja powinienem nad nią teraz skakać? Rozumiem, że zjebałem i chcę to naprawić, ale czy to znaczy, że ona nie powinna od siebie dawać więcej? A może powinienem być twardy i to przetrzymać z racji sytuacji z jej tatą i pobocznymi problemami i dać jej trochę luzu i przestrzeni, żeby mogła sobie to sama w głowie wszystko powoli poukładać. Ale czy jak zgodzę się na taki układ, że trudno choćby o buziaka to czy nie wpłynie to na nasze relacje i M. przyzwyczai się do tego jak jest teraz i w końcu stwierdzi, że jest to jej nie potrzebne? I czy wierzyć w uczucie i miłość, kiedy po takim drastycznym rozstaniu jakie przeszliśmy z dnia na dzień, M. wraca do swojej starej "miłości" (miłość to za duże słowo, ale gościa, z którym coś wspólnego miała) po miesiącu i znajduje w nim oparcie i się z nim całuje? Jak mam rozumieć jej "Kocham Cię" miesiąc przed tym wydarzeniem?
I jak reagować na to, że dalej piszą ze sobą, a M. twierdzi, że jest to jej tylko znajomy?
Dzięki za każdy komentarz w temacie. Mam nadzieję, że tych kilka zdań w jakiś sposób dobrze obrazuje Wam sytuację.