Znalazłam dziś cytat z bloga, przytoczony przez jednego z Forumowiczów w innym wątku, w tym dziale. Wpis, który bardzo mnie zainteresował i który stał się impulsem do pewnej konstatacji związanej z pytaniem zawartym w tytule. Ważne dla mnie fragmenty wyboldowałam. Wulgarnych słów nie usuwałam, bo nadają one temu tekstowi bardzo emocjonalny charakter. Dlatego proszę o wybaczenie, że publikuję oryginał...
?To, jak postrzega siebie kobieta ma kolosalny wpływ na to, jak postrzega przy sobie faceta. Faceta w swoim życiu. Skupię się tu na tych paniach, które są w swoich oczach marne.
Mnóstwo kobiet ma bardzo niskie poczucie własnej wartości i liczne kompleksy. Nieistotne, jak wyglądają, potrafią znaleźć w sobie milion wad i zobaczyć siebie jak kupę gówna, mieć o sobie koszmarnie słabe mniemanie. Tego często nie widać na pierwszy rzut oka, potrafią doskonale wyglądać i równie doskonale grać. Ten syf to konsekwencja wychowania, domu rodzinnego. Kobieta, która od dziecka miała ryte w poczuciu wartości, której decyzje były negowane a ona sama krytykowana - ma do siebie samej bardzo krytyczny stosunek. Smutna prawda jest taka, że to się bardzo chujowo przekłada na jej relację z facetami.
Główny powód to taki, że taka kobieta ma wjebane do głowy, że NIE ZASŁUGUJE. Żeby było ciekawie, to wcale u niej nie działa tak, jak u faceta, który robi sobie pod kopułą z kobiety nagrodę. To działa dużo gorzej. Otóż taka pani często wkłada mnóstwo wysiłku w to, żeby swojemu facetowi udowodnić, że... jest chujowa! Owszem, robi tak, bo sama gorąco w to wierzy. Tak, tak się sprawy mają. Kobieta, która w domu rodzinnym za dziecka nie miała ciepła - nie umie ciepła odbierać. Kobieta, która w domu rodzinnym była uznawana za kiepską i bezlitośnie krytykowana - we wszystkich komplementach i zalotach węszy spisek. Bo przecież nie jest godna. Jak ma uwierzyć w to, że jest wspaniała, jak przez całe życie słyszała od tych, których bezgranicznie kochała, że jest gówno warta?
Panowie, może się wydawać, że takie kobiety są biedne, pokrzywdzone przez los i potrzebują w dwójnasób tego, żeby im lipę w domu rodzinnym wynagrodzić. I tak to powinno działać, ale kurwa niestety nie działa. Za to działa bardzo kiepsko.
Otóż kobieta taka rozpaczliwie potrzebuje czułości, podwójnie potrzebuje miłości i rozpaczliwie do tego wszystkiego zmierza. Jest jedno ale - im więcej tego pani ma, tym bardziej w to nie wierzy, słowem im jest lepiej - tym jest gorzej. Naturalna reakcja zakochanego faceta jest taka, że chce dobrze. Dba, zabiega, zakochany facet nie szczędzi czułości, zwłaszcza widząc i czując, że kobieta potrzebuje. Jest bardzo zakochana, miłość bije od niej, jak od żadnej innej. Facet wpada w sidła szybciutko, bo taka pani wydaje się ideałem: dużo seksu, wielka miłość w każdej minucie, oddanie i zainteresowanie.
I teraz robi się ciekawie, bo w głowie takiej kobiety zaczyna się bardzo chujowy i nieodwracalny proces. Nieprzyzwyczajona do takich norm wpada w panikę i zaczyna powoli, ale konsekwentnie dążyć do realizacji gównianego scenariusza , jaki ma wjebany do łba od pierwszego pierdnięcia w tetrową pieluchę: do tego, żeby zostać porzuconą. Zmierza po trupach do tego, żeby osiągnąć to, co zna - dostać karę za to, że jest, do potwierdzenia, że faktycznie jest gówno warta. Nie wierzy w szczere intencje swojego faceta. Nie wierzy, że zasługuje na to, co dostaje.
Koszmar potrafi być ładnie rozłożony w czasie, bo pani często szybko nie rezygnuje. Są okresy bezbrzeżnej miłości, po których przychodzą wielkie wątpliwości i wtedy pani zachowuje się kompletnie nieracjonalnie: z najwspanialszej kobiety na świecie nagle i bez ostrzeżenia przeobraża się w zimną sukę, robi się nie do poznania. Im dalej w las - tym więcej drzew. Sinusoida często przybiera na sile i na rozmachu, bo pan nie wiedząc, o co chodzi błądzi w tym gównie: pamiętając, że pani potrzebuje ciepła i lubi seks, przyzwyczajony do tego chce to dawać, a pani to bezlitośnie odrzuca. W jej głowie pięknie kwitnie gówniana myśl:
?jeżeli on tak zabiega o takie gówno, jak ja - coś musi z nim być nie halo!?
Dramat postępuje, bo pani za moment zrobi wszystko, żeby panu i sobie samej udowodnić, że jest słaby i chujowy. Im bardziej pan zdążył się zaangażować, tym będzie ciekawiej, bo pamięta swoją kochaną, czułą i troskliwą kobietę, pamięta, za co go pokochała. Próbuje jej dawać to, co jeszcze kilka miesięcy temu jej przynosiło bezgraniczne szczęście i brnie po pachy. Albowiem teraz wszystko, za co go pokochała powoduje, że w pani powoli kwitnie nienawiść do swojego wybranka - za to, że jest takim słabeuszem i miernotą, bo tak mu zależy na tak marnej kobiecie, jak ona.
Moi drodzy, tak wygląda coś, co w psychologii określa się ogólnym mianem ?lęk przed bliskością?. Kobieta, która nie zaznała w dzieciństwie bliskości - zabiega o nią, jak żadna inna, ale zarazem panicznie się jej boi. I taka właśnie kobieta potrafi rozpierdolić swój wymarzony związek, odrzucić i zdeptać miłość swojego życia. Jej siła odpychania, powodowany kurewsko silnym lękiem sabotaż osiąga czasami takie granice, że filozofom się nie śniło. Zmierza do samospełniającej się przepowiedni i, uwierzcie mi, nic jej nie powstrzyma. Nie ma takiej siły.
To bardzo smutne, ale kobiety o takiej naturze cholernie często wydają się idealne. Są piękne, przeinteligentne, mają bardzo silny socjal, są towarzyskie, świetnie tańczą, mają rozliczne pasje i ciekawe życie. Mają wszystko, ale... koszmarnie chujowo funkcjonują w dojrzałym związku. Panicznie się boją zdrowej, partnerskiej miłości, bo w ich głowach coś takiego nie istnieje. Nie wierzą w to i znakomita większość z nich nie uwierzy w to nigdy w życiu. Często gęsto takie kobiety mając w życiu wszystko - posady, pieniądze, talenty - zostają same. Nie wierzą w to, że życie we dwójkę może być fajne, nie wierzą w czyste intencje i bezinteresowną miłość. Z lęku przed tym, że wszystko i tak zmierza do chujowego końca - doprowadzają do tego końca za każdym razem, kiedy próbują wejść w związek.
Autor bloga, pisze o tym, że takich kobiet jest mnóstwo. Odpowiedzialnością za taką autodestrukcyjną oraz niszczącą partnera postawę życiową obarcza dom. DOM to dla dziecka desygnat: mama i tata. Poczucie wartości, dzielność, pogodne nastawienie do życia, samodzielność, niezależność, odwagę buduje zwykle w dziecku tata. Mama daje bezpieczeństwo, troskę, łagodność, wyrozumiałość dla potknięć, ukojenie. Każda zaburzona relacja rodziców wpływa na dziecko. Dziecku na zawsze rozpada się DOM. Niby ono po rozstaniu rodziców nadal jest zalewane miłością, tyle, że od tej pory, każdego z nich indywidualnie ale? Nie będzie doświadczać już wedle swoich potrzeb bliskości z obojgiem rodziców, ale tylko z jednym, z drugim zaś ? tymczasowo i to zwykle na zasadach ustalonych przez dorosłych. To już nigdy nie będzie to samo, bo w takim momencie następuje zaburzenie poczucia bezpieczeństwa i pojawiają się pierwsze wątpliwości typu: ?czy ja naprawdę jestem kochany/-a? Czy aby nie przez to, że jestem kimś nie takim, jakiego chcieliby rodzice oni muszą się rozstać? Czy gdybym ja się nie urodził/ -a, ich małżeństwo nadal by trwało? Na dodatek wielu psychologów potwierdza, że dzieci z rozwiedzionych małżeństw SAME obarczają się winą, potrafią się okaleczać, cierpią na rozmaite dysfunkcje, zaburzenia zachowania. Wcale nie jest tak, że tego typu kobiety pochodzą z wyłącznie z domów, gdzie panuje przemoc, autorytaryzm czy obojętność.
To, że z taką łatwością porzuca się teraz małżeństwo, że funduje dzieciom kuriozalnie rozrośniętą rodzinę (tzw. rodziny patchworkowe), że wyrywa sobie (dosłownie i w przenośni) dzieci po rozwodzie, że uznaje za naczelną wartość własne szczęście i promuje na wszelkie sposoby jego realizację, że tumani się ludzi tzw. pozytywnym myśleniem , nie wspominając już o patologiach oraz trwających tylko dla pozoru/kredytu/ statusu małżeństwach, również rosną kolejne pokolenia takich kobiet, o cechach, o jakich wzmiankuje powyższy tekst.
Co w związku z tym?
Za kształtowanie się takich postaw, jesteśmy odpowiedzialni My sami. Te kobiety nie biorą się znikąd. Są produktem takiego, a nie innego modelu rodziny, takich, a nie innych wartości, nastawienia do świata i jego spraw. To nie ktoś inny, ale my sami, ?hodujemy? takie kobiety?
Od ponad roku regularnie czytam historie zamieszczane tutaj. Dramaty zdrad, tragedie związane rozpadem rodziny, rozstania?. I myślę, że dlatego tak trudno niektórym podjąć decyzję o zaniechaniu walki o siebie i o własną przyszłość, bo obok wszystkich innych spraw związanych z wadliwym funkcjonowaniem takich małżeństw, gdzieś w środku, tkwi właśnie taki naturalny głos, choć może nie do końca uświadomiony, że jeśli ja sam/-a o małżeństwo nie zawalczę, jeśli ono ?padnie?, to tym samym dopisuję dalszy ciąg tej niechlubnej, a przytoczonej historii? Nie wiem, ale być może także dlatego, część osób, ma potężny problem z podjęciem decyzji, bo empatycznie ?czuje to? niejako i za siebie i dzieci, które także poniosą konsekwencje.
Nie sądźcie, że radzę takim parom żyjącym na krawędzi tkwić w tym, czym stało się ich życie. Nie jestem zwolenniczką pielęgnowania żadnych patologii w małżeństwie, ale miejmy świadomość, że KAŻDA rozbita relacja dorosłych, również może generować kolejne kobiety z takim rodzajem zaburzeń, a mówienie, że rozstajemy się z partnerem dla dobra i szczęścia dziecka, to zwyczajny eufemizm, próba samousprawiedliwienia się i wytarcia w bielutką niewinność dzieciństwa okropnych brudów nas ? dorosłych, tylko trudno nam się do tego przyznać.
Moje doświadczenie uczy, że choć cytat z bloga dotyczył kobiet, mężczyźni cierpią na coś analogicznego, przejawiając jedynie nieco inne zachowania.