Planujemy z mężem mieć co najmniej dwoje dzieci. Jesteśmy młodym małżeństwem, 25 i 26 lat. Pracujemy, jesteśmy po studiach. Teściowa często krytykuje nasze plany co do potomstwa, roztacza czarne wizje, sugeruje, że nasze dzieci będą nikim, bo będzie ich za dużo i nie będziemy mogli (wg niej) zapewnić im odpowiedniej uwagi. Gdy mówiłam, że chcemy mieć troje lub czworo, skrzywiona spojrzała na nas jak na kretynów i oburzonym tonem stwierdziła, że to stanowczo za dużo. Po rodzinie rozpowiada, że będziemy szerzyli patologię. Oficjalnie nam nie mówi tak ostro, ale swoje usłyszałam przypadkowo.
Takie sytuacje powtarzają się bardzo często, podobnie jak wbijanie szpilki bo jestem osobą wierzącą i mąż przy mnie zaczął również być bardziej wierzący (u niego w domu nie było ani wiary, ani żadnych tradycji), wyśmiewanie tego, że chodzimy w niedzielę do kościoła. Nie zrozumcie mnie źle, nie jesteśmy zadnymi fanatykami ani fałszywymi "katolami"...staramy się być rozważni i nie jesteśmy jakimiś dewotami... mimo to, teściowa się z nas wyśmiewa.
Jeśli chodzi o dyskusję dotyczącą dzieci to ostatnio znowu takowa była, mąż nie zajął stanowiska, w domu zapytałam, dlaczego tego nie zrobił, na co odpowiedział, że i tak zrobimy po swojemu a ona ma prawo do swojej opinii. No ale zapomniał zwrócić uwagę na sposób, w jaki ona tę opinię wyraża. Na pewno nie jest to metoda "na kulturalnie". Mąż w ogóle jest między młotem a kowadłem. Boi się matce zwracać za często uwagę, nie wiem, może chce świętego spokoju. Widzę natomiast że się trochę od niej oddala przez te jej zachowania, i wcale się z tego nie cieszę bo to smutne, a ja od początku chciałam byśmy mieli ciepłe stosunki. Niestety, z nią się nie da. Ciągle dopowiada, krytykuje...uczy nas, co mamy robić, my dorośli ludzie. A kiedy syn zaczyna się rzadziej odzywać, kobieta dostaje białej gorączki. Zasypuje go waidomościami, dzwoni, prosi o przysługi, o odwiedziny. A potem na odwiedzinach ta sama historia: dopieka nam i się z nas ukradkiem śmieje.