Witam. Mam 24 lata i z dziewczyną byłem blisko 6 lat. Piszę na tym forum, bo nie wiem z kim porozmawiać. Chciałbym, aby to kobiety mi doradziły a nie mężczyźni. Jakoś czuję się pewniej, gdy kobieta widzi jak na dłoni całą sytuację.
Moja historia jest długa. Ale nie zamierzam nikogo zanudzać. Poznałem dziewczynę w wieku 18 lat. Miłość pojawiła się ok. rok później. Zawsze uważałem, że miłość powinna zrodzić się 1) z przyjaźni, 2) osobę trzeba najpierw poznać, później pokochać. Byliśmy szczęśliwą parą przez 5 lat. Ale w tym roku coś się popsuło. Rozmawiałem z dziewczyną wiele razy, w końcu wiem, co się stało.
Iwona powiedziała mi w wielu szczerych odpowiedziach, że już mnie nie kocha, niczego do mnie nie czuje, a jeśli ma coś w tych kategoriach myśleć, to wyznała, iż kocha mnie jak "brata". Nagle miłość zeszła na jakiś dziwny tor - miłość została utożsamiona tak jakby z przywiązaniem.
Iwona nie chce mieć dzieci - nie wyobraża sobie rodziny w wieku 24 lat. A jeśli już ma sobie wyobrazić, to oznajmiła że "wizja ze mną rodziny nie napawa ją optymizmem". Podejrzewam, że Iwa się boi kwestii rodzenia dzieci, dbania o zdrowie - bo może czegoś nie dopilnować i dziecko urodzi się jakieś chore itp. Raz mi wyznała (parę lat temu), że nie wie czy kiedyś pokocha swe dziecko, które może kiedyś przyjdzie na świat.
Rozeszliśmy się ok 3 miesięcy temu. To nie jest tak, że ja jako mężczyzna jestem bez winy. Nigdy tak nie myślałem - wina jest po obu stronach. Iwona rozstała się ze mną, bo nie pisałem tak często smsów jak dawniej, bo mniej wyznawałem jej miłość, bo byłem mało spontaniczny jeśli chodzi o wypady na miasto, poza miasto. Iwa już mnie nie kocha, a gdy pisze do mnie, to pisze to z taką ulgą...
Napiszę trochę o sobie. Przez studia przeleciałem jak strzała, miałem same dobre stopnie, brak poprawek. Zawsze wierzyłem, że jak będę się dobrze uczył, to otrzymam dobrze płatną pracę, która z kolei pozwoli mi utrzymać siebie i rodzinę. Z Iwoną planowałem zamieszkać. Dużo mówiliśmy o ślubie, że pasujemy do siebie, kochamy - nie tak jak inni. Wiem, że mój związek ucierpiał na tym, że nie potrafiłem w mym sztywnym harmonogramie zajęć - czy rutynie po prostu - znaleźć czasu na spotkanie . Kilkakrotnie Iwona mnie pytała czy ja do niej nie tęsknie skoro się widujemy raz w tygodniu czy dwa. Kiedy zaprzeczałem (bo zależało i dalej zależy mi na niej), to ona nie mogła uwierzyć. Chciałem też napisać, że ostatnie pół roku, które w pełni zadecydowało o klęsce związku, poświęciłem na pisanie magisterski. Takiego doła dostałem podczas jej pisania, że nie mogłem na niczym innym się skupić - jakoś myślałem, że nie zdążę pracy napisać na czas i będę musiał płacić karę - na mojej uczelni jest kara 1000 zł za nieoddanie pracy w terminie. Strach przed tym mnie mobilizował do pracy. Dla mnie 1000 zł to bardzo dużo!
Iwona się denerwowała, że ja nie poświęcam jej za dużo czasu - i zawsze powtarzała, abym nie martwił się na zapas nauką. Ale jakoś ciężar tego, co ma być - egzamin za miesiąc czy 1,5 - tak mnie przygniatał, że uczyłem się 4-5 dni w domu, a w weekend spotykałem się z Iwoną. Ale dla niej to było za mało - bo jak mówiła - "pytam koleżanki czy też tak mają jak ja w związku, pytam czy też tak rzadko się widują ze swoimi chłopakami. Mówią że widują się częściej! A my co?" - no właśnie te ciągłe porównywanie jak jest w naszym związku, jak w innym...
Finał jest taki: rozumiem, że źle postępowałem z Iwą. Ona chciała się częściej spotykać, szybciej się uczyła niż ja, lepiej organizowała sobie czas pracy, nauki. Wyznała, że kiedy wspomina nasz związek, to czuje smutek. Nie chce wracać do mnie, bo źródłem tego smutku jestem ja. Co więcej nie kocha mnie - wyznała to parę razy. Jakoś miłość nasza (więź emocjonalna przede wszystkim!) nie jest dla niej ważna. (A miłość fizyczna? Tu zawsze się dogadywaliśmy).
Uznała, że nie ma nikogo. Teraz jest zagoniona - uczy się dalej. Ja skończłem studia. Uznała, że jej w facecie coś innego się z charakteru podoba. Ja zrozumiałem, co jest nie tak. Skończyłem studia (i co z tego mam? nie mogę znaleźć pracy - już nigdy więcej nie poświęce się tak nauce!) i chcę do niej wrócić.
Kocham ją bardzo, jest miłością mego życia. Nie umiem bez niej żyć. Ona mnie potrafi wysłuchać, potem rzec że nie rozumie dlaczego ja ją tak kocham, a ona mnie nie. Mówi, że się wypaliła w niej miłość a facetów nie chce przez najbliższe 2 lata. Podejrzewa nawet, że będzie żyła sama, bo nie umie docenić takiej miłości jaką ja ją darzę i być może ktoś inny w przyszłości.
Co mam zrobić? Już od 2 miesięcy zabiegam o spotkanie, którego nie chce mi dać. Piszę z nią przez gadu-gadu (wiem to nie poważne, ale inaczej nie zrozumiałbym o co jej chodzi, co było źle), dzwonię. Mam odejść i czekać czy wróci? Ona nie wróci?
Normalnie płakać mi się chce, bo czuję że nie potrafiłem utrzymać mej kobiety przy sobie - a to za cenę tego, aby była ze mnie dumna, że będzie miała dobrego męża (pracowitego, inteligentnego). Ja nie potrafię wyobrazić sobie jej z innym. Czuję do siebie żal, bo mogłem być lepszy, mogła mnie kochać lepiej.
Czy miłość może tak ulecieć? A może jej nie było? W związku Iwona mnie denerwowała - każdy ma swoje wady. Ale ja ją całą akceptuję. Czuję, że to jest ta jedyna. Czuję, że jak nie podejmę jakiś działań - oprócz gadu gadu czy pisania smsów - odejdzie na zawsze. A ja chyba umrę. Ja nie jestem taki zły, że ją raniłem... Czuję się zawiedziony, bo niepotrzebnie tak przykładałem się do nauki. Chcę naprawić związek. Ale ona już niczego nie chce.
Nigdy nie sądziłem, że będę na takim portalu jak ten ;(