Jestem świeżo po zakończeniu 1,5 letniego toksycznego związku. W pewnym momencie zadecydowałam, że nie umiem tak dłużej żyć. W tym czasie zrobiłam spory rachunek sumienia, wiem, że dolegał mi syndrom "kochania za bardzo" i zrobiłam na prawdę wiele, by to wyeliminować. Chciałabym wyciągnąć wnioski na przyszłość i proszę o radę.
Do sedna:
Wiecznie się kłóciliśmy o kwestię spędzania ze sobą czasu. Mój ex nie ukrywał, że ma problem z bliskością . Starał się ograniczać ilość spędzanego czasu do 1x w tygodniu. Mi taki układ nie pasował, bo czułam się jak "czasoumilacz" i nikt więcej. Przychodził do wynajętego przeze mnie mieszkania, nawet na noc nie chciał zostawać. Później po wielu perypetiach udało mi się "wywalczyć" (bo inaczej to trudno nazwać) spotkania około 2 razy w tygodniu. Lecz czułam pewien niedosyt. W tamtym okresie on nie pracował (ma 33 lata) bardzo długo mimo to nie miał nigdy czasu. Później,gdy po ponad roku ją znalazł, mimo obietnic, zrobił się jeszcze bardziej zajęty wieczorami i w weekendy - nie pracą, tylko kumplami, imprezami, sportem i tp. Miesiąc przed rozstaniem oznajmił mi, że od teraz 6 wieczorów w tyg ma zajęte, bo sobie tak ustalił zajęcia. Czułam się totalnie zaniedbywana, mówiłam o tym wprost, szczerze. Nic to nie dało, bo było tylko gorzej. Doszło do tego, że po sprzeczce z błahych powodów nie widzieliśmy się ze 2 tygodnie, później tydzień ok i tak w kółko.
Znowu mi napisał na dniach "związek to nie więzienie. Dla mnie związek to gdy każdy ma swoje życie i swoje sprawy i spotykają siebie na swojej drodze i spędzają czas gdy chcą i mogą. Że nie trzeba wszystkiego robić razem, być ze sobą 24/7". To,co on mi powtarza od tylu miesięcy wciąż mnie szokuje. Już wyjaśniam:
Kiedyś przyznaję jak na spowiedzi (gdy miałam jeszcze te 17-18 lat) potrafiłam być wobec partnera bardzo zaborcza. Wręcz próbowałam go kontrolować. Ale zdałam sobie sprawę, że popełniłam ogromny błąd.
W tym związku sama też dla siebie stworzyłam swoją własną przestrzeń mam pracę, studia, przyjaciół (choć niewiele), podróże, pasję, chodzę na sport 3-4 razy w tygodniu, lubię spędzać czas aktywnie. Dużo też czasu spędzam ze swoją rodziną. Powtarzałam od tylu miesięcy "że ja nie chcę byśmy spędzali czas codziennie razem! Ale propozycję by spędzić razem np. od soboty po niedzielę (całą) on odbierał właśnie tak, że chcę go uwięzić. Tak samo odbierał jak zamach na jego wolność, że zaproponowałam byśmy razem kiedyś poszli do jego znajomych (przecież nie ciągle, tylko raz na jakiś czas), że nic by się nie stało gdybyśmy razem poszli na imprezę (tak to ciągle chodził sam we własnym towarzystwie). Proponowałam też wspólny kurs tańca (sam mówił, że chciał od dawna chodzić na akurat te).
Chodzi o to, że jakiekolwiek propozycję z mojej strony "chodź zróbmy to razem" odbierał w dziwny sposób "od teraz będziesz musiał zawsze to ze mną robić i tylko ze mną". Chociaż jasno i wyraźnie na wszelkie możliwe sposoby i mówiłam i pisałam, że źle mnie rozumie, że nie o to mi chodzi. Ja chciałam by chociażby część świąt, wolnych dni kalendarzowych, majówek, urlopu spędzić razem. On takiej potrzeby absolutnie nie czuł, spędzaliśmy wszystko raczej osobno. Owszem umiałam sobie zorganizować czas, ale czy o to chodzi w związku by ciągle czuć się jak singiel?:/
Teraz po rozstaniu mój problem polega na tym, że dałam sobie wmówić, że to ze mną jest coś nie tak, że chcę tych wszystkich rzeczy, że z żadną ze swoich byłych (a miał ich, miał) nie miał takich problemów, że nikt nie stawiał mu takich pretensji i tak „nie ograniczał”. Ja z kolei odczuwam, że może zbyt rozpędziłam się i przeszłam ze skrajności w skrajność – z kontrolerki stałam się osobą, która na wszystko się godzi. Nigdy nie wiedziałam gdzie on jest i z kim przez np. 4 dni. Nie wiedziałam czy siedzi w domu, a może poszedł na imprezę, a może w ogóle jest poza miastem Pozbyłam się dawno starych nawyków szpiegowania, grzebania w telefonie. Tylko, że mimo jak mi się wydaje bardzo sporej „wolności” i prywatności on mi wciąż zarzucał, że próbuję go usidlić.
Już doszłam do tego etapu, że sama nie wiem na przyszłość jak mam się zachowywać. Czy mam prawo mówić do partnera np. „prosiłabym byś został dziś przy mnie, bo czuję się bardzo chora i potrzebuję twojej obecności, jeśli możesz przełóż spotkanie z kolegami” (zdarzało się takie coś raz na parę miesięcy) lub „chciałabym spędzić z tobą majówkę, pojedźmy gdzieś razem, ostatnio byliśmy rok temu przecież”. Czy też nie mam prawa oczekiwać, że druga osoba dostosuje swoje plany choć trochę do mnie czy może powinnam się faktycznie cieszyć jak sam od siebie zachce spędzić „łaskawie” ze mną czas i czekać na to "grzecznie"? I nigdy nie robić "problemów" jak kolejne święta spędzimy osobno/majówki/weekendy? Mówić no ok, rozumiem, baw się dobrze z uśmiechem, gdy wewnątrz czuję kolejne rozczarowanie? Gdzie jest ta granica ?:(
Odeszłam, bo czułam się poniżona już tym, że ciągle muszę żebrać o wspólny czas. Najgorsze, że ex ostatnio mi ciągle powtarzał jakie to ma wobec mnie plany, szykował się (na słowach) do wspólnego zamieszkania, zaczął nalegać na dziecko i tp, więc to nie ten typ, który chciał się tylko zabawić. Tylko czy na pewno... ;/