Dzień dobry, mam do opisania swoją historię, bardzo długą historię (za co przepraszam). Nie mam się komu wyżalić, nie mam gdzie szukać pomocy i wsparcia, a na psychologa mnie nie stać (w moim małym mieście tylko prywatnie). Mam problem natury psychologicznej, to pewne, a może po prostu jestem głupia i ktoś mi to tutaj napisze? Przeczuwam ostre słowa, ale może to i lepiej... Jeśli ktoś się zdecyduje przeczytać, ogromnie już teraz dziękuję...
Mam 29 lat. Ale czuję się jak 9-latka. Jestem też jedynaczką. Kochaną córeczką rodziców. Trzymaną zawsze pod kloszem, częściowo z racji tego, że od dziecka choruję na serce. Uczyłam się wzorowo, zawsze grzeczna, ułożona. Żadnych imprez, wyjść ze znajomymi. Taki odludek... Nigdy oficjalnie żadnego chłopaka. Pięć lat temu poznałam przypadkowo przez internet pewnego chłopaka. Brzmi banalnie. Nie, nie szukałam nikogo, przypadkowo nawiązaliśmy dyskusję. Po 2 miesiącach już się spotkaliśmy, bo rozmawiało nam się świetnie. Nie było to proste, on mieszka 500 km dalej. Ja, pomimo tego, że właśnie broniłam pracę magisterską, nie potrafiłam powiedzieć rodzicom "poznałam kogoś, umówiłam się". Żałosne, wiem. W wielkiej konspiracji, okłamałam, że wychodzę na spotkanie z koleżanką. Wróciłam do domu, on do hotelu... Tak to się zaczęło. Spotykaliśmy się rzadko, z racji tej odległości. Przyjeżdżał do mnie, a ja czułam się naprawdę kochana, pierwszy raz w życiu. Musiałam powiedzieć prawdę rodzicom, że to nie było spotkanie z koleżanką. Skończyło się ogromną awanturą... że okłamałam, że nie można mi ufać, że on ma na mnie zły wpływ w takim razie (to nieprawda, cały czas mnie wspierał i doradzał jak pokojowo przekonać rodziców do tego związku, ale bezskutecznie). Do tej pory mam wypominane, że już ufać mi nie można. No może i tak. Nigdy nie spotkaliśmy się u mnie w domu... Przyjeżdżał, spał w hotelu, nie zaprosiłam nawet na kawę do siebie. Nie mogłam. Rodzice się nie zgadzali, głównie mama. Bo: ma ponoć na mnie zły wpływ, zmieniłam się przez niego (bo poczułam się dorosła i kochana?), bo to za daleko etc. Wysłuchiwałam jaka to najgorsza córka jestem, że wręcz to zdrada rodziców, coś w stylu, że jestem puszczalska (bo wychodziłam z domu na cały dzień na miasto, do kawiarni itp.). Nigdy też do niego nie pojechałam. Może gdybym się zbuntowała... i postawiła na swoim, ale po 1 - nigdy otwarcie nie powiedziałam im: "kocham go, chcę z nim być" - nie wiem dlaczego, mam totalną blokadę, nie umiem się otworzyć, nie umiem przyznać, że jestem już dorosłą kobietą. To chyba mój główny problem. Częściowo to oni mnie wpychają w schemat małego dziecka, ale częściowo robię to też sama i na pewno nie z wygody czy czegoś podobnego. Nie wiem czemu, bo myślę sobie, to głupie, ale... "mamie będzie przykro, że jestem już duża i poczuje, że ją opuszczam". A ja nie chcę by jej było smutno przeze mnie. Ech. Wychodzę z założenia, że już lepiej, żeby było mi smutno. Tylko wcale nie jest mi z tym lepiej, jestem psychicznie wykończona... Nasz związek wytrwał 8 miesięcy. "Związek", bo wyglądało to jak wyglądało. Może gdyby mu bardziej zależało to by się starał dalej? Takie myśli miałam, ale w sumie go rozumiem, to było żałosne, chciałam "randkować jak pensjonarka", jak to ktoś mnie kiedyś podsumował.
Nie mogłam tego przeboleć, bo czułam się winna. Ciągle kochałam, szukałam z nim kontaktu. Zaczęłam się wykłócać z rodzicami, głównie z mamą, że to jej wina. Nasze relacje trochę się pogorszyły od tego czasu, mam do niej żal, a ona ciągle wypomina, że się zmieniłam przez niego, choć to krzywdząca dla niego opinia.
To nie jest tak, że chcę obgadywać moich rodziców. Ja ich bardzo kocham. Może aż za bardzo. Nieprzecięta pępowinka. Moja mama... jest porywcza i niesprawiedliwa w swoich osądach, ale myślę, że to wynika z kolei z jej problemów. Nie mogę powiedzieć, żeby była zła matką. Była i jest najlepszą mamą, naprawdę. Choć dostrzegam też jej wady... Ale próba rozmowy na ten temat, zwrócenia uwagi, kończy się awanturą i tym, że jestem najgorszą córką na świecie... Tata, jak to tata, nie przejmował się mną zbytnio, więc całe wychowywanie mnie spadło na nią. Zawsze się mną opiekowała, wiele dla mnie zrobiła, poświęciła. Trochę tak jest po dziś dzień, bo dla niej jestem nadal małą dziewczynką... Moi rodzice... Mój tata został oddany przez swoich rodziców, gdy miał roczek, bo jego siostra bliźniaczka była bardziej kochana. Mama... wychowywała się u rodziców, ale po 17 latach urodziła się młodsza córka i... już nigdy nie było tak jak być powinno. Jesteśmy zupełnie sami. Młodsza siostra mamy, dziadkowie... spiskują przeciwko nam, obgadują, źle życzą, niszczą moją mamę, nas. Mama bardzo źle to znosi psychicznie, dlatego rozumiem też ją trochę... Ponadto rodzice mają ogromne problemy finansowe, zdrowotne... i przez to też ciągle się kłócą, do tego stopnia, że boję się wychodzić z domu, zostawić ich samych, bo boję się, że sobie coś zrobią...
Ale to jeszcze nie koniec. Zerwał ze mną 4 lata temu. Rodzice tak naprawdę chyba się nie dowiedzieli, że byliśmy w związku, bo nigdy tego wprost nie powiedziałam. Myślą, że od tamtego czasu nie mamy kontaktu. To jednak nieprawda... Od 4 lat, ciągle się przyjaźnimy, utrzymujemy kontakt... Ba, średnio raz do roku nawet mnie do siebie zaprasza, tak na kilka dni, spędzamy miło czas - filmy, kino, wspólne gotowanie - zero związku. No i jednak nie można mi ufać... Ja nigdy nie oszukiwałam rodziców, nawet jako dziecko. Nigdy nie zapaliłam nawet jednego papierosa jako szczeniak, dla spróbowania (!), bo myślałam sobie "mamie by było przykro, że taka jestem". Nie zapaliłam do dziś dnia zresztą. Jak dostawałam złą ocenę w szkole, nie ukrywałam, od razu użalałam się mamie. Naprawdę byłyśmy blisko. Ale w tym temacie nie potrafiłam. Zresztą nie przeszłoby, że jeżdżę do chłopaka... sam na sam, mimo że jestem dorosła. Moi rodzice są jeszcze młodzi, dopiero 50 lat, ale... zasady mają gorsze niż moi dziadkowie. Zamieszkać bez ślubu? Wyjechać z chłopakiem? Mimo że 30 lat - nie wolno, bo to ladacznica! Więc musiałam kłamać... W tym samym mieście mieszka mój przyjaciel, też facet, ale wiecie w czym lepszy? W tym, że ma dziewczynę
więc mnie nie zbałamuci, ani im mnie nie odbierze. Tych wyjazdów było raptem kilka, na 2-5 dni zawsze. Zawsze kończyło się i tak awanturą, że nie powinnam, bo "oni nie lubią jeździć po obcych, to ja też nie powinnam". Zawsze się boję jechać, bo boję się ich zostawić samych, że będą się kłócić, albo coś gorszego (choć niby nie jesteśmy patologią, nie ma pijaństwa, ale epitety i szarpania się zdarzają - są takim bardzo wybuchowym małżeństwem...kiedyś tak nie było, jak nie mieli tylu problemów. My wszyscy potrzebujemy psychoterapii - ja to widzę, ale mnie nie stać, ich też nie stać, ale tego też nie widzą u siebie). Jednocześnie mój były chłopak nie wie, że rodziców okłamuję, bo by chyba nie chciał mieć ze mną do czynienia więcej, skoro u mnie się w tym temacie nic nie zmieniło... Myśli, że rodzice wiedzą. Tak, TAK jestem beznadziejną kretynką, krętaczką, debilką, obłudną kłamczuchą. Mi też jest z tym źle, bardzo źle, bo nie jestem typem fałszywej osoby, która manipuluje wszystkim, kręci, oszukuje... choć wychodzi na to, że taka jednak się stałam. Ale tylko w tym jednym temacie. Nie jest mi też łatwo i nie widziałam żadnego innego wyjścia... chciałam jechać, zależało mi, nie chciałam tracić z nim kontaktu, musiałam coś wymyślić...
To nadal jeszcze nie wszystko. Ostatni raz byłam u niego 3 tygodnie temu. Było miło jak zawsze, choć odnosiłam wrażenie, że jakby trochę bardziej oschle. Tydzień po moim powrocie zdarzyło się coś dziwnego... zaproponował, żebym szukała u niego w mieście pracy i żebym się do niego wprowadziła. Tak, odkąd skończyłam studia, pracuję na umowy o dzieło, w domu, nie miałam jeszcze stałej pracy, bo w tej małej dziurze nic dla mnie nie ma, to też jest żałosne. Na początku traktowałam to z przymrużeniem oka, może żartuje, może tylko tak mówi, choć oczywiście wyraziłam swoją aprobatę (ja naprawdę bym tego chciała, ja mam nerwicę, stany depresyjne - tu w domu, choć jak rodzice się akurat nie kłócą to w domu jest fajnie i miło, ale mimo wszystko jestem nieszczęśliwa, bo czuję się samotna, niekochana i nie widzę dla siebie przyszłości, nie dbam o dobra materialne, chciałabym być po prostu kochana. U niego... wszystko sprawia mi radość, wspólne gotowanie, wspólne oglądanie filmu, spacer z psem, wszystko jest cudowne i piękne i wiem, że żyję - mimo że non stop myślę, czy rodzice się nie kłócą i średnio raz na godzinę jest od nich lub ode mnie do nich sms...). Tak więc... CHCĘ! Nie chcę roztrząsać tego, czy mnie kochał naprawdę, czy teraz mnie pokochał, albo czy pokocha. Nie wiem. Też się boję, bardzo się boję, choć robię sobie nadzieję, że skoro składa taką propozycję, skoro będą wiedzieć o tym jego rodzice, moi rodzice, to może coś z tego będzie... może jednak coś dla niego znaczę... ale nie o tym teraz najwięcej myślę. No bo jak? Jak to zrobić? Jak mogłabym zrobić to rodzicom? A jeśli coś im się stanie, jak zostaną sami? Jestem tak strasznie rozdarta...
I teraz już prawie koniec. Zaproponował termin (jeśli wcześniej nie znajdę pracy) - początek kwietnia. Że się pakuję, przyjeżdża po mnie i się wyprowadzam. No tak, bo on myśli, że rodzice wiedzą o jego istnieniu i nie będzie problemu... Nie mogę się przyznać, że go kolejny raz ukrywałam i kręciłam. Nie mogę powiedzieć też rodzicom, że ich oszukiwałam. Tak... jestem zakłamaną małą mendą, jestem debilem, który za swoje krętactwa poniesie teraz najwidoczniej brutalne konsekwencje. Nie mogę, bo stracę ich wszystkich, choć wiem, że powinnam się przyznać, ale ani on tego nie zrozumie, a rodzice... chyba wyklną. Nie wiem, czego oczekuję pisząc to tutaj, że ktoś wymyśli tutaj za mnie kłamstwo? No chyba nie, bo nikt mnie za to nie pochwali. Tak, chciałabym coś wykombinować dalej, jeszcze poukrywać, ale to bez sensu. No i też się nie da. Może po prostu chciałabym ten proces przeprowadzki, wydłużyć, jako proces, tak by było lżej rodzicom i mnie, a nie, tak jak on chce, że już i od razu. Przecież mogłabym pojechać do niego na 2 tygodnie, załóżmy, szukać pracy, potem wrócić tutaj, może nawet z nim, żeby rodzice w końcu go poznali.. Może gdyby wyznał mi miłość, miałabym więcej siły... Ale... on chce wszystko albo nic, od razu albo wcale, zawsze tak było, taki charakter, nieco trudny. On już też mi nie ufa i ja mu się nie dziwię. Do wszystkiego podchodzi sceptycznie, nawet dziś powiedział: "o ile serio myślisz o przeprowadzce...". Odbiegłam od tematu jednak, bo na to już akurat nikt wpływu nie ma. Mogę przyznać rodzicom, że kłamałam, mogę kombinować dalej i powiedzieć to później, mogę różne rzeczy... ale ja się chyba po prostu nie odważę przyznać, że jestem dorosła, że mogę kochać kogoś innego niż ich, że chce się wyprowadzić tak daleko, opuścić ich.. ani też nie odważę się, by byli sami... Tak, jestem na najlepszej drodze by przegrać swoje życie. Ja wszystko rozumiem, że jestem dorosła, oni też. Że mam prawo, a oni muszą się pogodzić. Że mogę trzasnąć drzwiami i nie muszę się prosić. Ale... nie umiem, nie umiem ich zranić, nie umiem się przyznać, wstydzę się, boję się, cierpię, trzęsę się, chyba jestem chora psychicznie po prostu.
Dlatego nie wiem, po co to wszystko napisałam i być może kogoś, kto dobrnął do tego momentu, zanudziłam, skoro ja z góry wiem, że nic nie zrobię, wiem, że to popsuję, zniszczę kolejny raz, ostatecznie, na zawsze, na własne życzenie i to będzie moja, a nie rodziców wina. Modlę się o jakiś cud, o sprzyjające okoliczności, cokolwiek. Ale po prostu to czuję, wiem, znam siebie, nie zbiorę w sobie tej odwagi, znów przegram swoje życie, bo kolejny raz mi tego nie wybaczy, to będzie koniec tej znajomości, koniec mojej szansy na lepsze życie, być może na miłość... Źle przeżyłam nasze rozstanie, pogłębienie nerwicy (biorę antydepresanty, tzn. właśnie odstawiam) i choroby serca, jeśli kolejny raz to popsuję wiem, że się załamię, nie wybaczę rodzicom, ani przede wszystkim sobie, zabiję się albo zwariuję i odejdę od zmysłów, jeśli ktoś mi nie pomoże, to tak to się skończy, a przecież nikt mi pomóc nie może i to mnie właśnie przeraża... Bo przecież wszystko w moich rękach i ode mnie wszystko zależy... Mogę mieć wszystko, czekałam na to 5 lat, a wszystko stracę...
Dziękuję każdej osobie, która przeczytała. To była żałosna historia, wiem, ale jak widać, nawet tacy głupi ludzie chodzą po tej planecie...