Cześć. Mam mały problem... no dobrze, mały to źle powiedziane.
Sprawa jest dosyć dziwna, i wydaje mi się poważna, wygląda to tak, że ja po prostu wybieram to, co jest dla mnie gorsze...
Mam 22 lata, po dziś dzień nie byłem w związku, nawet nie poczułem bliskości drugiej osoby (nawet ze strony rodziny), będąc młodszy próbowałem swoich sił, ku temu, by kogoś znaleźć. Przez brak doświadczenia dostawałem kosze, sytuacja się pogłębiała, ponieważ zostawałem wyśmiewany przez rodzinę, rówieśników, których bawiło to, że jestem sam, na domiar złego wiedzieli, że to jest jedyna rzecz, która może mnie jakoś dotknąć więc wykorzystywali to w sprzeczkach przeciwko mnie mówiąc "Nie dziwię się, że jesteś sam, Ty nigdy nikogo nie znajdziesz", "Która dziewczyna zainteresowałaby się takim ścierwem?", "I tak sobie nikogo nie znajdziesz, będziesz sam do końca życia"... I tak odkąd pamiętam...
Jakiś czas temu poznałem dziewczynę, w której się zakochałem... miała nowotwór, stawałem na głowie, żeby jej pomóc, jeździłem na 2 koniec polski, żeby mogła dotrzeć na badania, siedziałem po 13 godzin w kolejce, bez przerwy po chemioterapii odwoziłem ją do domu, ponieważ była wykończona, powiedziała, że nikt jej tak nie pomógł, byłem dobrej myśli, że nam się ułoży, że w końcu kogoś znajdę, być może to jest ta druga połowa, która wygrała dla mnie ze śmiercią...
Gdy po wszystkim wyznałem jej swoje uczucia zostałem wyśmiany, poczułem się gorzej niż śmieć, straciłem wiarę w to, że mogę być z kimkolwiek, że ja już jestem skazany na to, żeby być sam.
Zero zainteresowania ze strony rodziny, zero zainteresowania ze strony rówieśników i dziewczyn, po prostu sam jak palec.
Wziąłem się za siebie, i wiem, że potrafię uwieść dziewczynę, wiem, że jestem przystojny i dobrze zbudowany, doskonale zdaję sobie sprawę, że teraz jestem pociągający i charakterem i wyglądem, ale niestety, jako wyłącznie żywy wibrator...
Gdy myślę o tym, że mogę stworzyć związek z kobietą, coś zaczyna mnie boleć w klatce piersiowej, czuję smutek, złość i nienawiść do samego siebie, po prostu mnie to odrzuca, tak jakbym brzydził się miłości, choć podświadomie wiem, że każdy jej potrzebuje, ja przed tym uciekam...
Gdy myślę nad tym, że uprawiam seks z kobietą jest podobnie, bierze mnie obrzydzenie do samego siebie i myśli typu "Nie, przecież ona nie mogłaby się kochać z takim oblechem jak ja...", tak samo gdy czytam, widzę lub słyszę gdy inni się kochają, po prostu coś we mnie pęka i tak jakbym chciał się rozpłakać (ale powstrzymuję to), to takie poplątane, z jednej strony chciałbym z kimś być, ale z drugiej strony po prostu mnie to odrzuca, jakby natura mówiła "Partnerstwo to najważniejsza rzecz w życiu człowieka" a umysł mówił "Daruj sobie, ty i tak będziesz sam, nic tego nie zmieni". To chyba się zakorzeniło, nie wiem jak mogę to naprawić, dzień w dzień ten sam ból i nienawiść, wszystko robi się takie szare i pozbawione radości.
Jest dziewczyna, która się we mnie prawdopodobnie zakochała, nie uwiodłem jej specjalnie, po prostu stało się, a ja wiedząc, że mogę kogoś mieć czuję się źle, duszę się, i nie wyobrażam sobie opieki nad innym człowiekiem, nie potrafię kogoś pokochać, i nie wierzę, że ktoś może pokochać mnie.
Nie jestem homoseksualny, wymiotuję na samą myśl...
Czuję się zażenowany, gdy podstawowe potrzeby zaspokajam masturbacją, dochodzi do mnie fakt, że jestem żenujący i śmieszny...
Znacie kogoś kto ma podobny problem? jest ktoś kto może mi pomóc?, seksuolog?, psycholog?, nie wiem, czuję, że tak nie powinno być a to trzeba wyleczyć...