od razu uprzedze, ze wiem, ze jestem glupia, ze mam za swoje, ze sama az prosilam sie o te sytuacje. nie kamienujcie mnie za naiwnosc i za to ze szukalam milosci tam gdzie jej nie ma. licze za to na szczera ocene sytuacji, bo jak to na kobiete przystalo - nadal z tylu siedzi mi ta mysl ... a moze jednak?
zaczelo sie rok temu, dolaczyl do mojego teamu w pracy. na poczatku nawet go nie lubilam, nie wspominajac juz ze nie jest w moim typie, prawie lysy, zapowietrza sie jak sie smieje ... pojawil sie flow bo mamy podobne poczucie humoru, ale w zyciu nie pomyslalam ze mogolby mnie kiedykolwiek z nim cos laczyc. na palcu swiecila obraczka, dzieci brak, a ja doskonale wiem jak sie koncza romanse.
przez kolejne pol roku nic niepokojacego sie nie dzialo, jak kumple z pracy zartowalismy, moze czasem glupkowato flirtowalismy. nie bylo randek, schadzek, smsow, mailow, telefonow - nic. na jednej z imprez firmowych upil sie i przyznal ze nie spal z zona od 4 lat (malzenstwem sa od 3 ... ). zona jest z tych ludzi, ktorzy nie lubia sexu, ani okazywania uczuc. nie planuje tez powiekszenia rodziny, na 1szym miejscu stawia kariere. na wakacje razem nie jezdza, walentynek i rocznic nie obchodza. oczywiscie probowali terapii bla bla bla. wspolczulam szczerze, ale nic to z mojej strony w stosunku do niego nie zmienilo.
4 miesiace pozniej juz wpadlam - serducho zaczelo mi lekko pikac. jemu chyba tez bo prowadzil z zona zyciowe rozmowy, jakby sprawdzal czy jest sie w stanie jeszcze dogadac. zblizylismy sie do siebie, juz wiedzielismy ze cos wisi w powietrzu. kazalam mu sie okreslic albo sie rozwodzi albo uklada sobie zycie z zona, a mnie daje spokoj. wyprowadzil sie z domu. miesiac byl pewien swojej decyzji, potem zlapaly go juz watpliwosci. ja uparcie twierdzilam, ze dopoki nie zobacze pozwu rozwodowego, nie ma mowy o niczym. zone chyba w koncu oswiecilo, kocha go dalej chce ratowac malzenstwo.
a on? wydygal ... pare razy konczyl nasza relacje ("bo nie jest w stanie sie rozwiezc"), a potem wracal do mnie. do lozka poszlismy pierwszy raz 2 tyg temu. no i poczulam jak to jest, jak wstaje i wraca do normalnego zycia, w ktorym dla mnie nie ma miejsca. zaczelam tupac noga, ma sie okreslic czego chce. wczoraj po raz kolejny stwierdzil ze musimy skonczyc romans. twierdzi ze mnie kocha, ze nie wie czy chce byc z zona, ale boi sie rozwodu.
wiem ze jest tchorzem, nie jestem w stanie tego zrozumiec bo ja dla ukochanego bylabym w stanie w ogien skoczyc. wybiera mniejsze zlo, chociaz nie jest pewien czy jest jeszcze szansa na ulozenie spraw z zona.
musze sie podniesc - chce sie podniesc, ale nie wiem jak. sprawy nie ulatwia fakt, ze dopoki nie zmienie pracy (zaczelam juz wysylac CV) to bede go widywac prawie codziennie. nie potrafie go znienawidziec, nie potrafie byc obojetna.
co robic?