Moj ojciec.. temat, ktory boli od kilku lat...
Cale zycie bylam jego oczkiem w glowie, mimo, ze wiem, ze nie byl dobrym czlowiekiem... bil moja mame i brata, a mnie i drugiego brata zostawial w spokoju... Cale zycie spiewalam tak jak on mi zagral.. wierzylam slepo we wszystko co mowil. No bo skoro tatus tak mowi, to tak musi byc... Jak wyprowadzil sie z domu to nie moglam tego przezyc, ze juz go z nami nie ma, obwinialam moja mame za to... ze to jej wina itd. co bylo najgorsza glupota zycia, naprawde... Waszystko bylo ok, do momentu sprawy rozwodowej. Kiedy to ojciec chcial rozwodu z orzeczeniem winy na mame. Wczesniej ustalili, ze bez orzekania. Wyobrazcie sobie, ze jeszcze przed sprawa rozwodowa juz mial ustalona date na slub z druga kobieta, do ktorej od nas odszedl. My ja akceptowalismy. Bylo wszystko ok. Ja do nich chodzilam, jezdzilismy na wycieczki itd. Mimo tego, ze z mama ciagle sie klocil, nie placil jej alimentow ani nic, ja dalej z nimi trzymalam naprawde dobry kontakt. Do momentu. W wakacje 2009r pojechalam do UK do pracy. Jak tam bylam zadzwonila do mnie mama i powiedziala"wiesz M. nie mam dobrych wiesci... od zaufanej mi osoby uslyszalam, ze B.(zona ojca) rozpowiada na ulicy, ze przychodzicie do nich i wyjadacie im cale jedzenie, ze Twoj brat to brudas i ze wogole nie wie jak takie dzieci mozna kochac!"... mnie to zabolalo, cholernie zabolalo... i po powrocie z UK przestalam do nich chodzic. zamiast wyjasnic, pogadac, ja sie poprostu zamknelam. w miedzy czasie zmarl mi dziadek, moj najukochanszy pies prawie nie zdechl, bo zachorowala, moja milosc okazalo sie ma problem z alkoholem, co sie laczy z rozstaniem. zostalam sama z tym wszystkim. mama w UK, brat 100km od domu, doszlo do tego, ze rzucilam szkole, przestalam wychodzic z domu... w lutym 2010r mama przyjechala do polski, jak zobaczyla w jakim jestem stanie psychicznym powiedziala, ze zabiera mnie do UK. no i wyjechalam. bylam ponad rok, ale teskno mi bylo za domem, za rodzina. (mama w miedzy czasie zjechala z UK)postanowilam, ze tez stamtad wyjezdzam. w domu poczulam sie o duzo lepiej, teraz koncze szkole, zrobilam prawo jazdy, pracuje. jest naprawde fajnie. Ale...
na sylwestra w tym roku chcac do kogos zadzwonic z zyczeniami(bedac po%) natknelam sie na "tata". uznalam to za jakies przeznaczenie i napisalam sms z zyczeniami, odpisal... no to zaczelismy pisac... napisalam mu, ze mam obojga rodzicow i chcialabym przerwac ta cisze, on naprawde tez bardzo ladnie pisal, pojawila sie u mnie nadzieja, ze jednak odzyskam mojego tate, ktorego momentami naprawde bardzo potrzebuje... umowilam sie z nim na 2stycznia. pojechalam...
wchodzac do ich mieszkania juz wiedzialam, ze cos jest nie tak. zapytal chlodno "co sie stalo?" na co ja jemu, ze byl moment w moim zyciu, gdzie naprawde bardzo sie pogubilam, ze do nikogo z rodziny sie nie odzywalam, na co on "ale przeciez bylas wtedy juz dorosla, jak moglas sie pogubic?!" cholera... 19letnia osoba nie mysli jeszcze jak dorosly!!! w miedzy czasie stanelam w obronie mojej mamy. i doszlam do wniosku, ze on wyznaje zasade "albo jestes ze mna, albo jestes moim wrogiem"... uslyszalam, ze on mi nie ufa, ze ja go bardzo zranilam, ze przeciez moglam przyjsc i pogadac. jak zapytalam dlaczego o mnie nie walczyl, powiedzial, ze mial to w dupie heh... w miedzy czasie uslyszalam jeszcze"widzisz, T. trzyma ze mna i patrz jak dobrze sie ustawil, jak duzo zarabia, a wy??" wybuchlam... powiedzialam, ze mi i drugiemu bratu tez sie powodzi, ze na chleb nam nie brakuje i na inne wydatki tez nas stac, mimo, ze jego pomocy nie mamy zadnej... po czym zapytal sie mnie czemu zajelo mi to az 3lata zeby tu przyjsc. powiedzialam mu, ze zbieralam sie psychicznie przez tak dlugi czas by powiedziec mu to co naprawde mysle o calej sytuacji, o calym naszym wspolnym zyciu, o tym co dzialo sie w domu. ze poprostu wczesniej balabym sie mu przeciwstawic... powiedzial" tak, bo wy to sie mnie wszyscy wiecznie baliscie" odpowiedzialam mu na to, ze sam sobie na to pracowal sporo lat uzywajac przemocy w domu... niszczac nasze psychiki... po czym uslyszalam, ze mam sie wynosic z jego mieszkania, ze on nie chce mnie tam wiecej widziec, ze nie zyczy sobie, zebym nawet na jego pogrzeb przyszla, ze on juz corki nie ma... reszty juz nie sluchalam, bo serce by mi peklo...
najgorsza glupota bylo chyba to, ze pojechalam do niego autem... przez lzy nic nie widzialam... malo brakowalo a bym spowodowala wypadek, jednak on byl w takiej furii, ze chcialam podjechac ciut dalej od jego domu, zeby mnie nie mogl znalesc... zeby mnie nie dorwal i niedaj boze pobil... wtedy sie balam nie na zarty.. od tamtej pory cisza. nawet smsa z przeprosinami nie bylo, poprostu nic...
teraz moim pytaniem jest, czy ja zrobilam cos zle? czy bledem bylo powiedzenie swojego zdania?? czy moze chcac go odzyskac powinnam trzymac buzie na klodke?? czy to czego uczylam sie 3lata zle na mnie wplynelo??
teraz juz wiem, ze ojca nie mam... ze nawet nie mam po co wyciagac do niego reke... nawet moj honor juz mi na to nie pozwala... ale jak sobie z tym radzic w wieczory takie jak dzisiejszy?? kiedy rozrywa od srodka z tego zalu??....