Na wstępie się witam;)Jestem nowa na forum i mogę przypuszczać że tematy o podobnej tematyce się już tutaj znajdują, szukałam, patrzyłam, ale nie wiedziałam do jakiego tematu przypiąć mój temat, więc postanowiłam założyć nowy wątek. Zatem do rzeczy.
Postaram się krótko, zwięźle i na temat. Po 7 latach ja i mój partner rozstaliśmy się. Było to w listopadzie, czyli prawie 6 miesięcy temu! Nasze rozstanie nie należało do tych dramatycznych.Mogę powiedzieć, że odbyło się za obupulną zgodą.Jednak to ja byłam inicjatorką, ja zaczęłam rozmowę..i teraz mam do siebie ogromne wyrzuty, ze PO CO MI TO BYŁO!!!Kurczę trudno tak opisać to wszystko, żeby było obiektywnie, ale się postaram.
Po długich przemyśleniach postanowiłam zacząć z nim rozmowę.Chodzi o to, że mimo tych 7 wspólnych lat, nie czułam do końca że jesteśmy kompletni..albo może lepszym słowem będzie - kompatybilni. Zaczeliśmy spotykać się w bardzo młodym wieku (teraz mamy po 24 lata) i na przestrzeni tych lat okazało się, że jesteśmy po prostu najzwyczajniej w świecie inni. (i tutaj od razu chcę powiedzieć, że wiem wiem, że związki gdzie ludzie są ZUPEŁNIE inni idealnie trwają, zatem nie ma reguły) No...i ja nie czułam się z tym do końca szczęśliwa..nie potrafiłam sobie wyobrazić dalszego wspólnego życia. I to nie tak, że przeszkadzały mi jego wady. Zupełnie nie! Ja się po prostu czułam trochę samotna w tym związku. Spotykaliśmy się..i chwilami nie mieliśmy o czym rozmawiać. No i zaczęłam tę rozmowę..i mówię mu, że nie czuję się do końca szczęśliwa i zróbmy coś z tym. Zróbmy coś z naszym związkiem.Uzdrowmy go, ożywmy nas. A On mi na to..i to mnie zabiło - skoro nie jesteś szczęśliwa, to trzeba się rozejść i może będziesz szczęśliwa z kimś innym (oczywiście to tak wszystko w skrócie, nie pamiętam dokładnie caaaaałej rozmowy, bo to było jakby nie patrzeć pół roku temu). I w emocjach, choć nie dramatycznie..po prostu się rozstaliśmy. Ale na litość boską, ja mu to powiedziałam żeby coś zrobić z moimi obawami i niepewnościami - razem!!! A nie po to, żeby się rozstać! Chciałam żeby je rozwiał..nie wiem, żeby mnie uspokoił.Żebyśmy coś razem wymyślili..nie wiem cokolwiek!!!A tutaj trach - rozstanie.Smutne to wszystko.
Jezu..co się ze mną działo przez pierwsze 4 miesiące. Jedna wielka masakra!!!!!Pierwszy tydzień był w miarę ok..myślałam sobie, że kurczę, skoro Ci nie zależy to mi też nie będzie..ehhh..to jest totalna bzdura.Takie wmawianie sobie, że nie zależy nam na osobie, którą się kocha całym sercem, jest totalną bzdurą!!!!No i się zaczęło.Zaczęłam dzwonić, pisać smsy, pisać listy, jeszcze raz dzwonić, jeszcze raz pisać smsy..robiłam te wszystkie desperackie kroki, żeby tylko odzyskać ukochanego.Jednak..on był nieugięty.Raz mi nawet napisał, że przestanie w końcu czytać smsy i żebym całą energię poświęciła na szukanie nowego szczęścia. No..nie ładnie ze mną postąpił.Ale oczywiście, że wybaczyłam.Robiłam wszystko, żeby go odzyskać.Wszystko co w mojej mocy. Nie udało się.
Jakoś na początku stycznia (jakieś 1.5 miesiąca po rozstaniu) spotkałam go pod uczelnią.Myślałam, że serce mi wyskoczy.I co?Oczywiście, że znów zaczęło się proszenie, błaganie, żeby wrócił..zaczęłam go nawet przepraszać za to, że miałam obawy..że już je dawno rozwiałam,że kocham tylko jego,że nie wyobrażam sobie życia bez niego. Mówiłam wtedy prawdę. Kocham Go. Niestety nadal. I zabił mnie po raz kolejny mówiąc, ŻE MA JUŻ NOWĄ DZIEWCZYNĘ!!!!I nie wróci do mnie.No...i znów powtórka z rozrywki.Płacz..jeden wielki płacz. U siebie w domu, u przyjaciół, na przystanku, na zajęciach.Wszędzie. Dosłownie wszędzie!!Ale wtedy postanowiłam, że składam broń, że to jest walka z wiatrakami..że błagam o jego miłość - co jest CHORE!CHORE!! I nie, nie uniosłam się dumą.Uniosłam się zdrowym rozsądkiem. Moje ciało i psychika już nie wytrzymywały, byłam na skraju załamania nerwowego.Miałam wieeeeelkie wyrzuty sumienie, że w ogóle zaczęłam rozmowę o tym co mnie boli w związku, co mi nie pasuje, i że trzeba coś naprawić. I chyba do tej pory trochę mam. Ale wiem też, że prędzej czy później do tej rozmowy i tak by doszło. Ale może nie skończyłoby się tak jak się skończyło.Nie wiem.
Przez te prawie sześć miesięcy dużo sobie uzmysłowiłam. Zdałam sobie sprawę z tego CO JA robiłam źle, z moich błędów które popełniałam w związku, niezauważałam pewnych ważnych spraw, a skupiałam się na tych mniej istotnych. I teraz widzę, po tym czasie jak można byłoby NAS uzdrowić.Na prawdę teraz to widzę. I wiem, że dalibyśmy radę..gdyby tylko On chciał. Jak to się mówi - to tanga trzeba dwojga. Widzę teraz wiele rzeczy, widzę jak się zmieniłam. Przeszłam szybki kurs dojrzałości ;) Nie to że byłam niedojrzała, o nie nie. Ja po prostu dopiero teraz wiem DOKŁADNIE czego chcę i z kim chcę to tworzyć. Uwierzcie, byłabym skłonna,ba!Chciałabym to wszystko przekreślić wielką grubą krechą i zacząć wszystko od nowa. Tak! Jak to się mówi - weszłabym drugi raz do tej samej rzeki, ale płynęłabym z innym prądem. Panta rhei!!Wszystko płynie, wszystko się zmienia, ludzie się zmieniają. Chwała za to Bogu! Ale niestety..tylko ja tego chcę.
Wczoraj go spotkałam..znów pod uczelnią. Tym razem rozmawialiśmy bez dramatów, emocji. Spytałam jak mu się układa z jego nową dziewczyną. Odpowiedział - spoko. Nie jest zakochany. Widzę, że nie jest. Spytał czy ja kogoś mam, odpowiedziałam że nie mam i nie chcę nikogo innego.Tak powiedziałam to!Spojrzał na mnie i się lekko uśmiechnął. Tak..moje serce pragnie o niego walczyć, każdego dnia.Jak wstaję myślę o nim i do tej pory za nim cholernie tęsknie. I kocham go bardzo mocno. Ale nie walczę, nie mam do tego najmniejszego prawa. Z jednego prostego powodu - on ma nową dziewczynę. Drugi powód też jest dość prosty - on najzwyczajniej w świecie nie chce. Chwilami nie wiem co mam robić. Nie wyobrażam sobie życia z kimś innym. I powiem wam szczerze, że nawet nie chcę. Chcę jego!Kocham jego wady, zalety, wszystko!Do tej pory nie przyzwyczaiłam się do życia bez niego. Nadal jest mi dziwnie. Bardzo się do niego przywiązałam i nie chcę tego zmieniać. Choć wiem, że powinnam. Oglądałam film "Sekret" i on mnie bardzo pozytywnie nakręcił. Staram się myśleć pozytywnie. Bez tego bym dawno znalazła się na oddziale zamkniętym. Ale jednak widzę, że życie bez miłości jest krótko mówiąc - jałowe.
Heh miało być krótko i zwięźle, a wyszło jak zawsze;) Dziękuję tym którzy dotrwali do końca...i może mają dla mnie jakieś fajne rady. I może jakieś fajne wieści? Ile wam zajęło się odkochanie się w kimś, kto jest/był dla was najważniejszy na świecie? I może..jednak powinnam coś zrobić..napisać list?Ale nie taki desperacki, że "wróć do mnie, błagam" ..ale taki że tak powiem "spokojny". Może powinnam jeszcze zawalczyć?