Cześć,
nigdy bym nie uwierzyła, że mi się tak życie ułoży, ale zostałam sama w ciąży. Mój eks mnie zostawił, uważa, że dziecko na pewno nie jest jego, nie dokłada mi się do wydatków ciążowych. Wyprowadziłam się parę lat temu z domu rodzinnego i przeprowadziłam do dużego miasta gdzie skończyłam studia, znalazłam dobrą pracę. jak płakałam mu, że muszę wrócić do rodziców, do dawnego pokoju bo dalszy wynajem jest ekonomicznie nieopłacalny i po macierzyńskim będę musiała szukać nowej pracy bo ciężko będzie dojeżdżać 60km do pracy to mówił, że nie takie dramaty świat widział, a znowu nie zrobiłam wielkiej kariery, żeby za pracą rozpaczać.
Nie byliśmy długo parą bo raptem parę miesięcy, ja mam 28 lat, on 30. Przeprowadziłam się do rodziców do pokoju, a on ma własne mieszkanie i żyje pańskim życiem. Na początku związku wszystko było super, zachwyty, kwiaty, wspólne plany. Kiedy pojawiła się ciąża wszystko zaczęło się psuć, ja zaczęłam się martwić jak to dalej będzie, źle czuć, wymiotować, a on powtarzał mi, że ciąża to nie jest choroba i jakoś to będzie. Zaczęła się pojawiać agresja, kiedy np. bolały mnie jajniki i podbrzusze i odmówiłam mu seksu to usłyszałam "a co mam sobie konia zwalić" i powiedział, że ustawi budzik na 15 minut wcześniej rano i rano się pokochamy. Buntowałam się przed takim traktowaniem, on pobłażał temu. Zaczęliśmy coraz ostrzej się kłócić, oczekiwał szacunku i groził, że zostanę sama jak nie będę go szanować. Uważał, że jak kupił mi kwiaty to powinnam mu być wdzięczna, a nie mówić "nie trzeba było" że wiele dziewczyn by przecież mi zazdrościło tego. Z czasem zaczął mnie wyzywać od najgorszych i wmawiać mi, że to ja jestem tą złą osobą. Nie powiem bo jak mi się coś nie podobało to mówiłam o tym wprost, ale żadna kobieta, a tym bardziej w ciąży nie zasługuje na takie traktowanie.
Za każdym razem gdy coś odwalił np. dzwonił do mnie i wyzywał, rozłączał się, dzwonił znowu i wyzywał i tak z 10 razy to później kajał się, że nie wie co w niego wstąpiło, że to ja tak na niego działam jak płachta na byka, że przecież on się tak dla mnie stara, dwa razy zawiózł do ginekologa, zrobił mi zakupy jak się źle czułam, a ja go nie potrafię szanować. Ma tendencję do kłamania, mieszkaliśmy osobno, jak miał przyjść to gotowałam obiady, a on powiedział, że ja nie potrafię o niego zadbać i jedyne co u mnie zjadł to bułkę z masłem.
Stwierdziliśmy, że nie możemy razem być. Zapytałam, czy mi pomoże w przeprowadzce do rodziców, powiedział, że nie. Dla dziecka jak się urodzi to chce dać mu wszystko, ale ja to ja, muszę sobie radzić. Kiedy już miałam załatwiony transport i pomoc (musiałam przeprowadzić sie 60km) to wysłał mi maila, czy może mi pomóc w przeprowadzce, załatwi samochód itd. Napisałam, że nie, że już się zorganizowałam.
Nie widziałam go od 3 miesięcy. Parę razy pytałam, czy się spotkamy żeby omówić co dalej, ale ciągle nie miał czasu. Nasz kontakt ogranicza się do kontaktu mailowego. Potrafi np. napisać jak się czujesz? prześlij proszę zdjęcia USG oraz rachunków. Ja jak ta głupia opisuję mu co lekarz mówił, wysyłam zdjęcia z opisem tu jest to, tu to. Wysyłam paragony i... i nie otrzymuje żadnej odpowiedzi przez np. 2 tyg i później jest pytanie jak się czuję? kiedy wizyta? przelewu za chociaż częściowy zwrot wydatków nie robi. Ostatnio napisał, że bliżej porodu przywiezie mi jakieś ciuszki i jak się potwierdzi, że dziecko jest jego to chce być z Maleństwem. Odpisałam mu, że już sobie organizuję wyprawkę, a wydatków jest więcej niż ciuszki, trzeba kupić wózek, łóżeczko, pościel, pampersy itd. Już na to nie mam odpowiedzi od tygodnia.
Pamiętam jak pewnego dnia mi zasugerował, że sama jestem sobie winna, że sama wskoczyłam mu do łóżka. A kiedyś odnosił się do mnie z szacunkiem... przedstawił rodzicom jako wspaniałą osobę z którą jest taki szczęśliwy... Jego rodzice wiedzą o mojej ciąży.
Jutro mam USG połówkowe (21tc) i tak bardzo się boję, czy wszystko jest ok... całą ciążę płaczę. Mam wsparcie rodziców, ale ja się odzwyczaiłam od mieszkania z nimi... męczy mnie jak moja mama mi narzuca np. że trzeba dla dziecka kupić rożek, że łóżeczko będzie stało tutaj. Strasznie bym chciała mieszkać sama z dzieckiem, ale jest to teraz niemożliwe, odkładam na wkład własny, bo mam tu do dyspozycji jeden pokój, a chciałabym żeby dziecko za dwa lata miało swój pokoik no i moi rodzice chcą dobrze, ale narzucając się i swoją nadgorliwością sprawiają, że uciekam do pokoju i się zamykam i tak siedzę całe dnie. Mam tu przyjaciół, ale mają swoje obowiązki, rodziny i ile maja mnie pocieszać?
W nocy nie mogę zasnąć, a rano wstać. Budzę się i nie wiem po co... czuję się nieszcześliwie i samotnie. Boję się przyszłości, że jak wezmę kredyt jak ja sobie poradzę z rachunkami, opłatami z jednej wypłaty? Boje się, że na Obywatela Przyszłego Pana Tatę nie będę mogła liczyć i np. będzie mi się spóźniał z alimentami robiąc to celowo... Boję się, że kiedy dziecko podrośnie to będzie mi je zabierał na weekendy karmił mc donaldem i tanimi słodyczami, dziecko go pokocha za ten luz, a mi nie będzie chciało jeść zupek bo u taty jest fajniej. A kiedy myślę, że może zostanę u rodziców w tym jednym pokoju bo bezpieczniej, taniej to popadam w depresję, że tak parę lat temu cieszyłam się, że się wyprowadzę, tyle osiągnęłam w pracy i uzyskałam wyższe wykształcenie to mi się ryczeć chce, że cofnęłam się do punktu wyjścia no i będziemy w jednym pokoju, a tak chciałabym mieć własną kuchnię i przestrzeń... Wszyscy mi mówią, że wciąż jestem młoda, ładna i fajna więc na pewno kogoś znajdę jak urodze i trochę odchowam, ale ja tak bardzo boję się zaufać, przecież było tak cudownie na początku związku i tak się totalnie odmieniło...
Chodzę na szkołę rodzenia sama... dowiaduję się ciekawych rzeczy, ale są momenty gdy położna podkreśla jak ważna jest rola taty i obecność drugiej osoby w ciąży, przy porodzie i po tym mi się chce wyć i to na głos. Dbam o nas, chodzę prywatnie do ginekologa i endokrynologa, robię wszystkie badania, łykam witaminy i staram się jak najlepiej odżywiać, ale mam momenty, że nie wiem czy popełnić samobójstwo teraz, czy poczekać, aż dziecko się urodzi. Później ryczę, że jestem taką egoistką, że chce własne dziecko zostawić, że dziecko przeze mnie już jest smutne bo to czuje, że to moja wina, po co szłam z nim do łóżka, że jestem naiwna, głupia i wstydzę się siebie, kim się stałam. Boję się też, że np. dziecko urodzi się chore i w takich momentach tak strasznie chciałabym się przytulić do kogoś, a nie mam do kogo.
Czasem wizualizuję sobie, że będzie dziecko, wypełni pustkę w sercu, a za chwilę bardzo się boję rodzicielstwa, odpowiedzialności, że rozczaruję dziecko.
Czasem wyobrażam sobie jak było nim poznałam mojego byłego, jaka byłam uśmiechnięta, szczęśliwa, zadowolona ze swoich osiągnięć, a za chwilę płacze, że to odeszło bezpowrotnie, teraz już nie będę mogła prowadzić takiego życia.
Tak bardzo się boję.
Dziecko jest jego, jak się urodzi złożę pozew o alimenty i częściowe pokrycie kosztów ciążowych i wyprawki. Jeżeli on chce będziemy sądownie ustalać ojcostwo. Wiem o tym, ale tak bardzo nie chciałabym się szarpać sądownie, tak bardzo marzę o swoim mieszkaniu, kochanym partnerze, własnej rodzinie, pieczeniu ciasta w sobotę i spacerze w niedzielę...