O tym czy samorealizacja jest przeszkodą do szczęśliwego związku, czy pasja niszczy związek oraz czy można kochać (?) dwóch totalnie różnych mężczyzn. O bezradności i życiowej patowej sytuacji, w którą tak niepozornie wpędziło mnie życie...
Jestem dzielną, ambitną kobietą. Z pasją. Mam silną osobowość; swoje reguły, zasady, honor. Jestem lojalna. Nie znoszę hipokryzji. Choć jestem temperamentna, wbrew pozorom bardzo wrażliwa i "dobra dusza" - muchy nie skrzywdzę i źle o nikim nie pomyślę - zawsze doszukuję się dobrych stron. Zawsze wiedziałam czego chcę i jak to osiągnąć. I zazwyczaj osiągałam. Czasem życiową mądrością lub po prostu sprytem, czasem ciężką i wytrwałą pracą. Mimo, iż w życiu wybierałam sobie najtrudniejsze szlaki (nie jestem rozpuszczoną dziewczynką, która miała wszystko w życiu podstawione pod nos), to wszystko przychodziło mi raczej łatwo - nigdy nie miałam problemów z nauką, realizowałam się na tyle na ile chciałam, nie oczekiwałam pomocy od innych. Czułam się samowystarczalna. Twarda. Może przez to przyciągam facetów jak magnes.
Choć moja uroda zostawia wiele do życzenia, uchodzę wśród mężczyzn za kobietę "pożądaną". I zdaję sobie sprawę ze swej atrakcyjności. Co wcale ani nie ułatwia ani nie utrudnia życia. Przez całe swoje dotychczasowe życie "odbijało się" ode mnie wielu mężczyzn. Kolegów, bliższych kolegów, przyjaciół, przyjaciół i coś więcej... - zawsze byłam otwarta i lekko hmmm... uwodzicielska? ale nie do końca dostępna. Zawsze każdego mężczyznę analizowałam i rozkładałam na czynniki pierwsze. Mam głęboko rozwiniętą samoświadomość dotyczącą kontaktów z mężczyznami.
W wieku 18 lat (wcześnie?) poznałam wspaniałego mężczyznę, z którym uzupełnialiśmy się jak ogień i woda. Każde z nas było inne (ale gdzieś łączyły nas wspólne mianowniki). Mogę śmiało powiedzieć, że takiego mężczyzny szuka każda kobieta. Naprawdę. Było nam dobrze. Nie kłóciliśmy się prawie wcale (jak inne młode pary), wszystko zawsze było bezproblemowe, rozumieliśmy się pod każdym kątem. Wszyscy naokoło się dziwili jak to robimy. Po prostu byliśmy i zawsze było nam dobrze. Kochaliśmy się bezgranicznie. (Mimo wszystko zawsze miałam dobre kontakty z innymi mężczyznami, co w jakiś sposób poprawiało moją samoocenę?) Nie zdradzałam. Przez 10 lat był moim jedynym partnerem łóżkowym (choć zdarzały się sytuacje wyskokowe z innymi mężczyznami, zawsze się pilnowałam i wzorowo wiedziałam, kiedy są granice. Raczej sobie pogrywałam <mea culpa>).
Tak minął rok, dwa trzy... stwierdziłam, ze to mężczyzna życia. Mogliśmy spędzać ze sobą każdą wolną chwilę. W naszym życiu nie było nadmiaru wolnego czasu bo każdy się realizował - ja szkoła (potem studia), praca, bardzo absorbująca pasja, na która i tak zawsze znalazł się czas mimo wszystko.. On studia, praca. Bardzo z niego pracowity człowiek. Przedsiębiorczy. W bardzo młodym wieku założył i do tej pory prowadzi prosperującą firmę. Mijały kolejne lata 5, 6... Mimo, że byliśmy razem, każdy realizował się "osobno". Wspieraliśmy się wzajemnie w tym co robimy. Wszystko było zrozumiałe. Na poziomie niezaawansowanym. Wspólne plany na przyszłość zaczęły się realizować. Zaręczyliśmy się (jednak przez najbliższy czas nie było czasu na ślub). Zaczęliśmy razem pomieszkiwać. Wszystko było w porządku ale... dopóki każde z nas było tak jakby "oddzielnie" było bezproblemowo. Każdy realizował swoje założenia.
Miałam duże aspiracje, plany i marzenia. Dostosowywałam je jednak zawsze do tego aby nasz związek mógł rozkwitać. Czasem z ciężkim żalem rezygnowałam z pewnych rzeczy dla dobra "ogółu". Po studiach zrezygnowałam z dalszego rozwoju naukowego (przed studiami wybrałam nawet kierunek studiów taki "żeby być blisko". Kochałam mocno.), zjechałam z dużego nafaszerowanego atrakcjami miasta do rodzinnej, mniejszej miejscowości. Ograniczyłam pasję, mimo, że jest to jeden z istotniejszych elementów w moim życiu. To nawet nie pasja - to styl życia. I tu zaczął pojawić się problem.
Moja pasja "pożera" dużo czasu i pieniędzy. Wymaga poświęcenia. Jednak zawsze starałam się sprawiedliwie "rozdzielać" czas pomiędzy wszystko, tak aby nasz związek miał z tego jak najwięcej korzyści. Chciałam się jednak w tym kierunku rozwijać. Nie nalegałam, żeby mój partner na siłę "pokochał" moją pasję, zaczął się zajmować tym co ja. Chciałam tylko zrozumienia. Ewentualnie wsparcia mentalnego. Tym bardziej, że robię to "bez pleców", muszę ambitnie przedzierać się przez wysokie mury, forsować pozamykane drzwi, konfrontować się ze szczelnie zamkniętym środowiskiem. Pochłania to wiele mojej energii, jednak zawsze znajdowałam ją dla partnera. Poza tym on sam był zapracowany i wracał późno do domu. Widywaliśmy się wieczorami, które zawsze miło spędzaliśmy. Moja pasja i tak była wtedy na poziomie "rekreacyjnym" gdyż zawsze były wyżej wymienione bariery i brakowało "popchnięcia". Mój partner jednak coraz bardziej okazywał niezadowolenie z mojego nadmiernego (?) zaangażowania w ten sport.
Mijały kolejne lata. Dalej rozwijaliśmy się związkowo i zawodowo. Los chciał, że twardo dalej robiłam swoje; zupełnie przez przypadek trafiłam w swej pasji w końcu na odpowiednich ludzi, w odpowiednie miejsce. Ruszyło "z miejsca". Zaczęło się intensywnie. Częste wyjazdy, zawody, nowi ludzie... Do całego tego nagłego "pospolitego ruszenia" przyczyniła się ze szczególnością jedna osoba (płci przeciwnej), która robiła to samo co ja. Rozumiała to doskonale. Kochała to tak samo mocno jak ja. Wspólny temat nas bardzo połączył. Z miesiąca na miesiąc zacieśniały się nasze więzi. Jako przyjaciele. Bliżsi przyjaciele. Najbliżsi przyjaciele. Pomagaliśmy sobie wzajemnie. Zbudowaliśmy dziwny system wzajemnej mobilizacji, wspierania, motywowania, popędzania do działania. Pozytywnego nakręcania. Startowaliśmy z tej samej życiowej pozycji. Działaliśmy w jednym kierunku. Kłóciliśmy się czasem. Czasem nawet często;) ale po trzech minutach dalej wspólnie robiliśmy swoje. Uzupełnialiśmy się wzajemnie wiedzą. Eliminowaliśmy złe nawyki. Hamowaliśmy wzajemnie negatywne emocje. To wszystko dało nam swoistą potęgę. Osiągaliśmy sukces. Zaczęliśmy istnieć. Ludzie kojarzyli nas razem. Co bardzo przestało podobać się mojemu partnerowi. I z jednej strony w cale się nie dziwie - istnieje przyjaźń między kobieta a mężczyzną? Nie, nie istnieje.
I tak też było. Z przyjaźni w głębi duszy każdego z nas rodziła się nietypowa miłość. A może szło to zupełnie równolegle? Zaprzyjaźnialiśmy się coraz bardziej w całej tej spontanicznej miłości z pasji zrodzonej? Coraz bardziej każde z nas zastanawiało się nad druga osobą. Coraz częściej kontaktowaliśmy się. Nie było dnia, hmm może nawet godziny, bez zdania relacji jak wygląda dzień, jak poszedł trening, jakie wyniki zawodów, jakie plany itp.
Zatraciłam się. Zaczęłam prowadzić podwójne życie. Tu jako poprawna narzeczona, wokół domu, rodziny, pracy. Tam jako żyjąca pasją, robiąca to, co naprawdę daje mi sens życia. Zaczęłam kochać obu. Zupełnie inną miłością. To było silniejsze ode mnie. Ale zawsze trzymałam to głęboko w sobie. Mój przyjaciel był odważniejszy. Okazywał mi to na każdym kroku, coraz bardziej wprost. On jest wolny. Młody - młodszy o 5 lat, jednak cholernie dojrzały. Wrażliwy. I trochę emocjonalny. Ale tak samo ambitny i zacięty. Pracowity i dążący do celu. (Trzeba mu jednak w tym pomagać bo ma trochę za mało pewności siebie i obniżone poczucie własnej wartości). Ja w związku- starałam się zepchnąć to uczucie na bok. Nie dopuszczałam go do siebie. Bywały chwile słabości. Szybko starałam się jednak ogarnąć i naprostować sytuację. Zdawałam sobie sprawę, że to nie idzie w dobrym kierunku i zaczyna tykać jak bomba. Kiedyś wybuchnie.
Życie zaczęło być coraz bardziej pogmatwane. Meandrowanie między dwoma światami- jedną noga tu, drugą tam. Starałam się to wszystko pozazębiać. Posklejać do kupy. Tak, żeby każdy był szczęśliwy. Żebym mogła mieć wszystko (i wszystkich:/) po trochu. Żeby żadnego nie urazić, nie skrzywdzić. Nie dało się. Zaczęły pojawiać się zgrzyty między chłopakami. Coraz więcej słuchania i żalenia się ze strony partnera. Próśb i gróźb. Nakazów i zakazów (ignorowanych z poczucia zagrożenia autonomii, nie braku miłości). Wszystko z powodu lęku. Lęku przed utratą ukochanej osoby. Coraz więcej rozpaczy w głosie przyjaciela manifestującego swą miłość. Kocha tak bezgranicznie. Każdej kobiecie życzę takiej miłości jaką daje mi ten mężczyzna. Drugi zresztą też, z tym że jest trochę bardziej introwertyczny, ale znam go na wylot. Już nawet nie będę opisywać zestawów emocji serwowanych przez moje serce rozumowi. Popadałam w skrajności, totalne rozdarcie. Ogarniała mnie bezradność a potem świadomość jak bardzo patowa jest ta sytuacja. Podejmowałam wiele prób unormowania tej sytuacji. Wartościowałam kładąc obu na szalę. Analizowałam. rozpatrywałam pod kątem serca i rozumu. Nie dało się.
W naszym życiu i całej tej układance nastąpił jeden gwałtowny przewrót - zaszłam w ciążę z narzeczonym. To był ogromny cios dla drugiej strony. Lawina emocji. Obustronna. Pomyślałam jednak, że życie samo wybrało i widocznie tak powinno być i że sytuacja z biegiem krótkiego czasu sama się wyklaruje. Też byłam w błędzie. Zacieśniły się tylko jeszcze bardziej moje więzi z obydwoma mężczyznami- z narzeczonym bo spodziewaliśmy się dziecka (obydwoje je od początku bardzo kochaliśmy) i z "Przyjacielem" (piszę w cudzy" bo już nie wiem jak mam go nazwać) - hmmm, to jest jeszcze trudniejsze do opisania - nigdy nie spotkałam się z taką reakcją faceta. Mimo, że spotkało go z mojej strony wielkie nieszczęście - w jednej chwili runęło całe jego życie-to potrafił być mężczyzną. Zaakceptował sytuację. Okazał się najwspanialszym opiekunem "ciężarówki". Kochał tak samo mocno. I chciał pokochać i dziecko. Nie chciał stracić. Choć krzyżowało to diametralnie jego szczęście, wspierał mnie na każdym kroku. Po urodzeniu się dziecka potrafił się zająć Małym jak swoim. Chyba chciałby, żeby to było jego (dodam, że nie sypialiśmy ze sobą!).
Były wzloty upadki. Wciąż podejmowaliśmy próby rozłąki. Staraliśmy się przejść na czyste koleżeństwo. Kocham go na tyle, że serce mnie boli jak sobie pomyśle ile się przeze nie nacierpiał a ja nie mogę mu dać wymarzonego szczęścia bo... bo jestem już zajęta i mam własną rodzinę - kochającego narzeczonego i półrocznego synka. Nie chciał żadnej innej kobiety. Podsuwałam mu nawet partnerki (co prawda takie jak mi pasowały). Choć wiedziałam, że i tak nic z tych związków nie będzie. Chciałam po prostu żeby zaczął żyć normalnie. Żeby zaczął być szczęśliwy. Choć byłam w tym wszystkim i tak hmm... zachłanna? Tak bardzo nie chciałam go stracić, że nawet nie pozwalałam mu podświadomie wchodzić w nowe związki. Za każdym razem, gdy podejmował próby spotykania się z inną kobietą docierało do mnie jak bardzo go kocham i jak bardzo nie chcę żeby odchodził. Chciałam go zawsze mieć blisko. A potem miałam do siebie żal dlaczego w ogóle tak bezmyślnie pozwoliłam komuś zakochać się we mnie. Żal do siebie dlaczego sama pozwoliłam sobie na słabość...
Po półtora roku znajomości życie sprawiło, że podzieliły nas kilometry. Podjęliśmy intensywne działania żeby poukładać sobie życia. Obiecaliśmy sobie pójść własnymi ścieżkami, jednak zawsze chcieliśmy aby każde z nas było gdzieś blisko, "w zasięgu ręki...". Nie potrafiliśmy.
Dalej robimy to samo. Dalej jest pasja, którą niszczę swój związek bo jest w niej mężczyzna, z którym tak doskonale się zgrywam. Dla narzeczonego staje się to dużym zagrożeniem. Zaczynam mieć życiowy kryzys. Wypalam się. Mam synka. Nie potrafię podjąć żadnej racjonalnej decyzji. Kocham ich obu na swój sposób. Żadnego nie chcę zranić swoim odejściem bo wiem, że będzie to dla nich koniec świata. Bez żadnego z nich nie umiem normalnie żyć. Gdy odejdę od narzeczonego, zawsze będę nosić w sobie ból, że pozwoliłam pasji przewziąć górę nad związkiem, rodziną... Że straciłam tak wspaniałego mężczyznę bo po prostu nie podzielał moich wewnętrznych potrzeb. A jest to na prawdę wspaniały facet - kochający, oddany, rodzinny, ciepły, wrażliwy, zorganizowany. Charakter bez zarzutów. Przez całe 10 lat naszego związku nigdy nie miałam z nim problemów. Nawet tych najbardziej błahych i standardowych w związkach. Zgrzyty pojawiały się raczej z mojej winy. Gdy odejdę od "Przyjaciela", nigdy do końca nie będę szczęśliwa w związku bo moja pasja to pół mojego życia, a bez tego człowieka wszystko to nie ma sensu. Będę do końca życia nosiła w sercu ból, że pozwoliłam odejść mężczyźnie, który kochał mnie bezgranicznie, bezwarunkowo a swą wytrwałością i cierpliwością w tym oczekiwaniu na mnie przeskoczyłby nawet Syzyfa. Mężczyznę, który rozumie mnie od podszewki,pozwala mi cieszyć się pasją i rozwijać w tym co kochamy oboje... Mimo niedociągnięć charakteru jest wspaniałym facetem i najchętniej zamknęłabym go w złotej klatce.
To trwa już 2 lata. Nie potrafię zrobić kroku. Jest już za późno. Odwrotu nie ma. Wszyscy troje tracimy zmysły. Liczymy na to, że dr Czas wszystko uleczy. Niestety choroba jest nieuleczalna. Pozostaje chyba czekać na śmierć.
Mimo, że kocham życie całą sobą, często w tej całej bezsilności dopadają mnie myśli, że dla tych dwóch wspaniałych facetów, sytuacje mogłabym rozwiązać tylko w jeden sposób aby żaden nie poczuł się pokrzywdzony, zdradzony, porzucony, upokorzony. Jednak w tym wszystkim jest jeszcze mój kochany Synek, który potrzebuje mamy...
Dziękuję za wytrwałość. Napisałam to, żeby choć trochę oczyścić się z emocji. Ostrzec, że czasem jednak warto zrezygnować z własnego szczęścia jeśli ma to mieć tak negatywne odniesienie w przyszłości i krzywdzić tyle osób na raz. Nie oczekuję ocen, porad typu "musisz wybrać"... Jeśli jednak ktoś ma coś mądrego to zasugerowania to proszę o wsparcie.
pozdrawiam