Witam
Tekst będzie przydługi, ale sytuacja raczej trudna
Jestem przedstawicielem płci brzydkiej - choć ponoć nawet przystojny, młody, dzieci, żonaty, generalnie szczęśliwa rodzina - 99% szczęścia.
1 % jest okrutny - nie kocham swojej żony i nie potrafię nic zrobić, żeby ją pokochać.
Ożeniłem się z pierwszą poważną kobietą w moim życiu. Na początku było dobrze, układało się. Potem to słabło z roku na rok. Dzieci na trochę poprawiły sytuację. Ale wewnątrz było mi coraz gorzej.
Zdradziłem ją - przez prawie rok byłem w związku z inną kobietą. Koleżanka, potem przyjaciółka, kochanka, a w pewnym momencie najważniejsza osoba w życiu. To było prawdziwe wariactwo - spotykaliśmy się rzadko, ale po prostu szaleliśmy za sobą - uczuciowo i emocjonalnie. To było zakochanie na maxa - takie, jakie się zdarza raz na 1000lat. Nigdy wcześniej nikogo tak nie kochałem. Związek prawie idealny. Ona jest zamężna, ale związek z problemami. W końcu nasz związek się rozpadł - moja żona częściowo się domyśla (wie, że coś było, ale nie wie jak), Ona nie chciała rozbijać mojej rodziny, ja nie potrafiłem mojej rodziny opuścić w "odpowiednim momencie" i być z tą drugą. Po rozstaniu długo cierpieliśmy osobno, ona zajęła się swoim małżeństwem, powoli przestaję o niej myśleć, choć czasami tęsknię strasznie ... Generalnie skończone na amen.
Nie potrafię kochać swojej żony ... Sęk w tym, że dopóki miałem kogo kochać, dopóki "ta druga" wypełniała tą pustkę w moich uczuciach, potrafiłem z moją żoną jakoś żyć i dla niej cały być. Od kilku miesięcy staram się ratować sytuacje - wspólne wyjazdy, kolacje, remont w domu, podwożenie się do pracy, ale to kompletnie nic nie daje.
Czuję teraz ogromną pustkę, nie kocham już nikogo poza moimi dziećmi. Wiem, że popełniłem i popełniam ogromne błędy. Czuję że ją zdradziłem i w głowie nadal zdradzam. Gdyby nie dzieci, pewnie dawno już byśmy się rozstali. Winy żony jest tu niewiele - nadal mnie kocha (może nie tak jak kiedyś, ale nie jestem jej obojętny), o dom też z reguły dba, generalnie cudowna żona dla każdego faceta. Oczywiście ma swoje wady, jak każda osoba, ale gdybym ją kochał, to by mi nie przeszkadzały.
Nie szukam żadnego usprawiedliwienia - zawaliłem na całej linii i możecie na mnie wylać kolejne wiadro pomyj, przyjmę wszystko pokornie.
Może za wcześnie się ożeniłem, nie poznałem, jak to prawdziwe uczucie smakuje i teraz mam za swoje. Nie chcę sprawiać mojej żonie bólu rozstania, nie chcę zwłaszcza tego nieszczęścia dla swoich dzieci. Ale chyba nie dam już rady tak ciągnąć dłużej, udawać, że jest OK, oszukiwać, że nic się nie stało i nic się nie dzieje. Wiem że sprawiam wrażenie słabego fiuta, który nie potrafi nawet być męski i zdecydowany - z reguły jest inaczej. Ta sytuacja mnie przerasta. Widocznie emocjonalnie jestem słaby i nic na to nie poradzę.
Zwracam się do kobiet na tym forum - proszę poradźcie, nie chcę popełnić kolejnych błędów. Czy chciałybyście być tak oszukiwane w imię spokoju i dobrego samopoczucia? Chcę powiedzieć żonie całą prawdę, ale to będzie oznaczało koniec naszego związku. Z drugiej strony nie stać mnie na to, żeby przez najbliższe kilkadziesiąt lat udawać i próbować wzbudzić w sobie uczucie, które już dawno wygasło. Chcę z nią porozmawiać, ale nie wiem jak i o czym. Myślałem też o wyprowadzce z domu na jakiś czas - ale to by oznaczało również przyznanie się co najmniej do braku uczuć i skutek mógłby być taki sam, jak przy przyznaniu się do wszystkiego. Wiem, że w przypadku rozstania, nie porzucę ich, nadal będę o nich dbał, wychowywał dzieci. Jesteśmy jeszcze młodzi - ona bez trudu znalazłaby innego mężczyznę. Mnie i tak emocjonalnie nie stać na nowy związek, ale może kiedyś pokocham jeszcze kogoś.