zmartwiony86 napisał/a:Na pewno powinnaś docenić fakt, że chłopak miał odwagę i załatwił to po męsku. A nie jak pipka przestając się odzywać. Za uczciwość i podejście do tematu ma plus.
Teraz też dowiadujesz się jaki był sens tej rozmowy od której zaczęłaś wątek. Pewnie chciał Cię sprowokować żebyś dała mu pretekst.
Co do dalszej walki i starania się - rób to co uważasz za stosowne, tak byś nie żałowała niczego w przyszłości. Ludzie czasem się schodzą, a czasem tracą zupełnie kontakt. Różnie może być. Natomiast myśl w tym wszystkim. I daj mu odetchnąć. Nie stalkuj.
Właśnie chciałabym chociaż szczerego stwierdzenia, że zrobił mi to na złość, aby wywołać zazdrość, cokolwiek. A on cały czas utrzymywał do samego końca, że po prostu chciał zagadać, zaczepić jakoś, a akurat był na tym memie, że równie dobrze mógłby to być każdy inny. I najpierw się zdziwił a później jak zobaczył, że się wkurzyłam to nie podzielił moich oglądów, ale zrozumiał i "przeprosił", a ja drążyłam.. Ten pisał dalej co niby ma zrobić, ale nie wziął pod uwagę, że nie poparł swoich przeprosin żadnym zrozumieniem, minimalną skruchą - "No w sumie faktycznie, trochę słabo", "Głupio wyszło, nie pomyślałem". Nic takiego. I chyba naprawdę uwierzyłam, że dla niego to nie miało znaczenia, naprawdę różnimy się strasznie podejściem do wielu rzeczy..
Co do tego, że postąpił uczciwie, on też w rozmowie podkreślił, że chciał osobiście, a nie jak dziecko przez internet. Hm. Nie wiem, dla mnie to oczywiste, że jeżeli ma się do drugiej osoby to minimum szacunku to o takich rzeczach rozmawia się w cztery oczy. Nie wiem, czy zasługuje na jakieś oklaski, to chyba normalne.. Po kłótni o tamto zdjęcie kiedy nie odzywał się tydzień i ja to zrobiłam zastanawiałam się, czy może nie jesteśmy już razem.. Kiedyś nie był w stanie normalnie ze mną o wszystkim porozmawiać, urwał kontakt, tak po prostu.
Myszeczka23 napisał/a:W tym wypadku akurat facet nie jest uczciwy, a bezczelny! Wiedział jak Ola go kochała, a zbywał ją przez 3 tygodnie! Przez ten czas nawet próbował sprowokować ją samą do zerwania wysyłając jej zdjęcie rudej laski. Wiedział, że ona nie da mu spokoju, dlatego w ostateczności zerwał.
Olu Ty jesteś pewna, że go kochasz? Czy raczej zależy Ci, żeby to on w końcu pokochał Ciebie? Bo to różnica! Jesteś nie kochaną kobietą, zależy Ci więc bardzo na tym, aby w końcu Cię dostrzegł, tak prawdziwie, tak bardzo zechciał, walczył, był, chciał... Bo brakuje Ci tego. Ale to nie jest miłość do konkretnego faceta, tylko wielkie pragnienie bycia przez niego chcianą. Od początku tylko na tym Ci zależało, nie na nim. On mógł robić z Tobą wszystko, a Ty i tak byś go chciała. A on nie potrzebował kobiety, która będzie go pragnęła tylko dlatego, że on mniej pragnie. Każdy człowiek potrzebuje być kochany za coś. Doceniony za to co zrobił, a nie chciany, bo czegoś nie robił. To nie jest bezwarunkowa małość, tylko brak poszanowania dla samej siebie. To Ty wiecznie byłaś, wiecznie chciałaś, on chciał tylko spróbować, bo mu się nudziło, nic konkretniejszego nie miał do roboty. A Ty nadal chcesz walczyć. Walczyłaś cały czas, aż odszedł i Ty nadal chcesz walczyć. O kogo? O faceta, który Cię nie chce? A potem my kobiety, dziwimy się, że jest wielu dobrych facetów zniechęconych do związków, bo starali się, a kobiety i tak wolały tych, którzy mieli je gdzieś.
Ja nie chcę, żebyś teraz nagle przestała coś do niego czuć. Chcę tylko byś zrozumiała skąd te uczucia się wzięły. Nie z miłości, a z ogromnej potrzeby bycia chcianą. Zastanów się, czy chcesz całe życie spędzić z facetem, który może traktować Cię jak chce, ważne, że przy Tobie? Któremu wszystko ujdzie na sucho, jeśli tylko zostanie?
No właśnie, zbywał, zwłaszcza ostatni tydzień.. Zaczął dwa razy rozmowę, w drugiej dogryzał mi czego bym nie napisała.. Pisał o planach z kumplami, jutro ci, pojutrze ten.. A gdzie w tym wszystkim ja? Opisałam to dokładniej w drugim, zamkniętym wątku, te ostatnie dni.. W każdym razie w poniedziałek jeszcze deklaruje mi, że byłby w stanie walczyć o nas, w następnych dniach odsuwa się znowu. Mówi, że kocha, nieważne co sobie myślę w tej mojej głowie, zawsze będzie, po niecałych dwóch tygodniach mówi, że już się wypalił. Bardzo podkreślał te różnice między nami, że to nie miało prawa się udać. Charaktery, religia, podejście do życia, światopogląd.. Tylko że to było od zawsze, a ja przez długi czas nie czułam tak naprawdę tego, że jemu przechodzi. Jeszcze przed wyjazdem czułam, że ma te uczucia. Mam wrażenie, że naprawdę zabiły nas okoliczności, nie widzieliśmy się a kontakt kończył się kłótnią, później kompletna cisza. Z tego wychodzi zniechęcenie, jeśli nie dodaje się do ognia, to on gaśnie. A jeśli umyślnie zamiast dodawać drewna, chęci walki, polewa się wodą, karmi różnicami i trudnościami to efekt jest oczywisty. Ciężko mi uwierzyć, że wszystko w nim umarło, to dla mnie nierealne. Wiem, jak sprytnie potrafi on kierować swoimi uczuciami, pozamykać je, zdusić. Tak jak po zerwaniu kontaktu, racjonalnie postanowił, że uczucia trzeba odsunąć, bo ryzyko jest za duże, więc wycofał się w porę. Teraz też podejrzewam, że trzeźwo patrząc zaczęłam go denerwować tymi kłótniami, wychodziły różnice, odległość, rozłąka, cisza. W perspektywie Warszawa, nowy start, perspektywy, w dodatku miał w planach i bardzo mi to podkreślał, że chce skupić się na nauce, przynajmniej na pierwszym roku. Według mnie nie mógł tak po prostu się odkochać, okoliczności ułatwiły mu przesłonienie emocji, wzięły górę te nowe, negatywne i za nimi poszedł. Po prostu koszty przerosły dla niego zyski więc znowu odpuścił bo tak się bardziej opłaca.
Kilka razy byłam zakochana, każde uczucie mocniejsze od poprzedniego, jednak do tego nic się nawet nie umywa. Zwaliło mnie z nóg od pierwszej chwili, odkąd tylko się przysiadł na tamtej imprezie. Przez cały czas szukałam go na sali, ciągnęło mnie straszliwie do niego, kiedy wracając dostałam od niego wiadomość nie mogłam przestać się uśmiechać, kiedy raz PIERWSZEGO dnia nie odpisał coś mi strzeliło i się poryczałam, że nie chcę, żeby kontakt się urwał dzisiaj, takim zignorowaniem. No i rano mnie przeprosił, że nie odpisał wtedy. Po zerwaniu kontaktu często przywoływałam to w pamięci, że dostałam co chciałam, skończyło się po pięciu miesiącach, a nie dniu. Później prosiłam, żeby znowu się nie skończyło. I znowu mogę wspominać, że dostałam, bo skończyło się po roku.. Miesiącami byłam w próżni, umierałam z miłości, czułam, że straciłam coś bardzo ważnego. To żenujące, ale rozwodnicy lepiej i szybciej się zbierają niż ja wtedy. Paraliżujący, fizyczny ból istnienia.
Co do moich uczuć, masz właśnie sporo racji. Od początku czułam coś więcej i co by się nie działo, nie chciałam tego stracić. Uwzięłam się na niego, nie chciałam tak naprawdę zapomnieć. Marzyłam, żeby szalał na moim punkcie, jak ja jego.
I z drugiej strony, czy kochanie kogoś nie wiąże się nierozerwalnie z chęcią wzajemności? Coś w tym jest, że strasznie łaknę jego uczuć, zainteresowania, ale nie jest na pewno tak, że na tym opierają się moje uczucia. Bo na początku było zupełnie inaczej. Dwa/trzy miesiące czułam się naprawdę chciana, właśnie to też mi się podobało. Bardzo dużo rozmawialiśmy, w szkole zwykle mniej, ale po niej zawsze całe popołudnia w stałym kontakcie aż do nocy, wiele razy zasypiał z telefonem w ręku, a mnie to cieszyło i smuciło jednocześnie, bo nie dostawałam dobranoc
Meldowanie sobie nawzajem co robimy, zaczepki bez powodu.. Strasznie się z nim zżyłam, nigdy tak z nikim nie miałam. Dopiero po jakichś dwóch miesiącach przyznałam się sama przed sobą, że go kocham. Problemem było jednak to, że wszystko to było od przykrywką przyjaźni właśnie. Oczywiste było, że jest coś więcej, ale ograniczało się to do droczenia, serduszek i buziaków, czy niewinnych wyznań typu, że na studniówkę chce iść tylko ze mną i najwyżej pójdzie sam, "Głowa mi pęka i chyba umieram, ale nie mogę przestać się śmiać. Lubię cię, naprawdę cię polubiłem".. Ten typ relacji bardzo mi się podobał bo nie miałam żadnego doświadczenia i nie lubiłam podrywaczy, ale ciężko było z niego wyjść, zwłaszcza, kiedy zaczął się odsuwać i czułam się zdradzona po prostu jako przyjaciółka. No właśnie. Przez cały ten czas przywiązałam się do niego jako do człowieka, nie tylko w kontekście romantycznym. Przede wszystkim był przyjacielem. Widziałam wszystkie jego wady, różnice między nami, ale akceptowałam je, zależało mi na jego szczęściu, zawsze chciałam go wspierać, dopytywałam, kiedy coś się działo.
Ostatnio dzieje się coś dziwnego z moimi uczuciami.. Po zerwaniu bardzo dużo myślałam o tym, jak powinnam do tego podejść, co dalej z tą relacją zrobić. Kombinowałam, żeby uniknąć cierpienia, tej strasznej pustki, przeszywającego serce bólu. Nie wylądować w takim stanie jak po ostatniej rozłące. Wtedy straciliśmy kontakt, a i tak żyłam nadzieją, bolało jak diabli i nie mogłam się z tym pogodzić, żyć normalnie. Doszłam więc do wniosku z mojego poprzedniego postu - jeśli w moim sercu są takie uczucia, muszę je zaakceptować i dążyć do ich spełnienia, póki żyją nie ma sensu na siłę ich zabijać. Po coś one są, a jeśli mają zniknąć to i tak się stanie kiedy odczuwanie ich będzie już kompletnie bez sensu i wtedy wypalą się same. Nie chciałam stracić już ani chwili więcej, przez tamte miesiące wyrobiłam limit bólu. Od zerwania płakałam tylko raz, ledwo kilka łez. Od tamtego czasu kilka razy szkliły mi się oczy, ale powstrzymywałam się, już mi ich szkoda na niego. Ostatnie kilka dni spędziłam w stolicy i teraz nie wiem co się dzieję, bo nie jest już jak kiedyś. Mam całkiem dobry nastrój, poznałam wielu nowych ludzi, dużo się działo i wszystko to bardzo zajmuje moją głowę. Myśli nie pojawiają się natrętnie, jeśli są nie wywołują tamtego cierpienia, w ogóle nie chce mi się płakać, zasypiam bez problemu. Wiem, że uczucia gdzieś tam dalej są, ale teraz jestem tak rozentuzjazmowana zmianami, że bardziej skupiam się na tym, niż na nim.
Czuję, jakbym znalazła najlepsze podejście i jego będę się trzymać. Wcześniej miałam jakby rozdwojenie jaźni. Kiedy rozpaliło się to ognisko uczuć do niego zaczęłam je postrzegać jak największy skarb. Pilnowałam, żeby aby czasami się nie wypaliło. Wokół niego było mnóstwo strażaków, a ja zasłaniałam je sobą, krzycząc jednocześnie, że mnie parzy.. Kilka dni temu odsunęłam się od tego płomienia, już go nie chronię, ani nie proszę aby zgasło, ale już mnie przynajmniej tak dzięki temu nie pali. W swoim czasie albo zostanie ugaszone, albo da mi jeszcze ciepło 