Przeglądam takie fora już od tygodnia szukając recepty na moj problem. Przeczytałem tysiące postów i zdecydowałem się napisać. Może ktoś mi coś doradzi o ile nie jest już za późno :-(
Jesteśmy z żoną parą od 13 lat. 7lat po ślubie i 5 letni synek. 3 miesiące temu żona wypaliła mi nagle że odchodzi. To był początek mojej drogi przez mękę. Myślałem że jestem twardym człowiekiem ( nie raz wygłaszałem twarde opinie na takie tematy gdy chodziło o moich znajomych). Okazało się że dopuki to mnie nie dotyczyło sprawa wyglądała bardzo prosto. Zostawić niech odejdzie, zdradziła, nie jest mnie warta itp. Tutaj jednak zaskoczenie. Schowałem godność i szacunek dla samego siebie i zacząłem walczyć żeby ją przy sobie zatrzymać. Żona oddcieła się z dnia na dzień od wszystkich znajomych, od rodziny, nie słucha nikogo. Twierdzi ze od 2 lat nasze małżeństwo to katorga (pranie , sprzątanie, praca). Nie byłem aniołkiem i pewnych rzeczy nie dostrzegałem. Nie będe tu wypisywał całej listy moich win chociaż nie były to w żadnym wypadku zdrady czy rękoczyny - żadnych patologii broń boże. Po prostu rutyna i trochę za dużo obowiązków na jej barkach. Tyle że żona nie zdobyła się nigdy na poważną rozmowę ze mną a ja przyjmowałem sytuację za normalną. Dusiła wszystko w sobie by w pewnym momencie uciec ze wszystkimi problemami do kogoś innego i obarczając winą wszystkich ze swojej przeszłości bez wyjątku (mnie, rodziców , znajomych itp.). Jakie było moje zdziwienie kiedy z faceta który miał poukładane życie, kochającą żonę, syna (czytaj szczęśliwą rodzinę) stałem się strzępem człowieka z rozwaloną psychą. Przeżyłem 3 zwroty sytuacji. Pierwszy po 2 tygodniach kiedy to jeszcze mieszkała ze mną. Zadzwoniła do mnie do pracy że chce wszystko naprawić zacząć od nowa. Byłem wniebowzięty. Niestety już na drugi dzień kiedy wracałem uradowany z pracy zastałem ją na balkonie płaczącą że nie da rady ze myślami jest przy kimś innym (to był pierwszy moment w którym dowiedziałem się o tym że się w kimś zakochała). Po 2 dnach już jej nie było. Wyprowadziła sie do niego. Drugi powrót przeżyłem po 2 tygodniach. Oznajmiła że wraca do domu do nas (do mnie i do syna bo oczywiście został ze mną !?!). Niestety już następnego dnia usłyszałem płacz i teksty o pękniętym sercu, i o tym że jej się świat zawalił. Od tego dnia uciekała codziennie do niego wracająć w środku nocy. Nie wytrzymałem i powiedziałem żeby się wyprowadziła. Na drugi dzień już jej nie było. Przez cały ten czas w którym mieszkała u niego przychodziła codziennie do syna i chcąc nie chcąc spędzaliśmy ze sobą czas a ja prosiłem, przekonywałem itp. itd. W końcu stwierdziła że wróci do domu tylko jescze nie teraz bo musi życie do kupy pozbierać. Zaproponowała wspólny wyjazd. No i pojechaliśmy na 4 dni razem do hotelu na mazurach . Było dobrze (chociaż bez dużej bliskości bo od momentu w którym powiedziała mi o odejsciu odsunęła mnie fizycznie od siebie). Podczas sobotniej imprezy na wyjeździe żona totalnie się otworzyła i myslałem że to przełom. Było nanm naprawde cudownie tak jak dawniej bawiliśmy się i rozmawialiśmy o nas i o naszej przyszłości. W dniu powrotu bez słowa wyniosła się od niego do domu. Znów byłem szczęśliwy. Nie na długo bo dosłownie parę dni potem pisała do niego pytatania czy jak ode mnie odejdzie to spróbują znów być razem itp itd. Nie wytrzymałem zadzwoniłem do sk........ i kazałem mu się od...... od mojej rodziny. Pwiedziałem że niszczy ją i nie chę aby kontaktował się z moją żoną. On pewnie mając tego wszystkiego też dosyć zerwał z nią kontakt. Dał mi czas (o zgrozo - niezłe nie?) na odbudowanie rodziny. Powiedział że jak odezwie się załóżmy po roku i żona będzie sama to zacznie z nią zycie. Żona wykrzyczała mi potem w twarz że zmarnowałem jej życie odcinając go od niej. Po tej akcji żona zapytała mnie na drugi dzień czy po tym wszystkim co było wczorac możemy być jeszcze razem. Pomimo tych wszystkich kłamstw i tego że bez zachamowań krzywdziła mnie na kazdym kroku powiedziałem tak. I znów na chwilę zaczęło się planowanie wspólnego życia. Po 2 dniach znowu odwrót - żona poprosila mnie o rozwód. Powiedziała że mnie nie kocha i musi to zakończyći definitywnie się wyprowadzić. Zareagowałem bardzo emocjonalnie obrażając ją paroma epitetami ( pierwszy raz w życiu) bo cały żal za tą zdradę wypłynął (może nie fizyczną jak uparcie twierdzi ale za to że przez ostatnie pół roku kombinowała za plecami oszukując mnie). Dziś żyję w zawieszeniu, ona jest dalej w domu. Szuka mieszkania do wynajęcia. Tłumaczy 5 latkowi że nie będzie mamy w domu (syna zostawia, zabiera ukochanego psa). Mój syn wczoraj zaskoczył mnie strasznie:
- Tato ja się denerwuję
- Dlaczego - spytałem
- Bo mama odchodzi
- Tak czasem bywa że rodzice nie mogą mieszkać razem - odpowiadam (pierwszy tekst który wydawał mi się odpowiedni)
- Tata to ja narysuję jutro obrazek z całąnaszą rodziną dla mamy żeby nie odchodziła i zaczęła cię znów kochać
Nie wytrzymałem - pękło coś we mnie, nie byłem w stanie nic z siebie wydusić.
Nie widzę już szans na uratowanie tej rodziny. Z jednej strony ja który kocham ją dalej ponad wszystko, syn który na dzien dzisiejszy jest szczęśliwy ale zaraz będzie żył na dwa domy i boi się odejścia mamy. Z drugiej strony żona, która już mnie nie kocha i twierdzi że nie nadaje się na żonę i matkę (podobno jej przyjaciel to indywidualista nie chcący dzieci i regulowania jakichkolwiek związków), która twierdzi że wreszcie zdobyła się na odwagę żeby zmienić swoje życie i nie żyć tak jak chcą inni (bo rodzina spokojne życie to już nie to co jest najważniejsze). Czy warto walczyć o kogoś kto już nie kocha, kto jeżeli zostanie to zrobi to na siłę. Dla którego ważniejszy jest nowo poznany człowiek niż 13 przeżytych ze sąbą myślałem że szczęśliwych lat (nie tylko ja tak myślałem - to było zaskoczenie dla dosłownie wszystkich)? Nie wiem....ale robię to... tylko nie mam już siły ani argumentów...pozwolić odejśc i co ? czekać aż się opamięta.... czy to wogóle możliwe?