Cześć,
Na wstępie kilka słów o sobie i sytuacji... Mam 25 lat, jestem samodzielny, niezależny, raczej spełniony życiowo i towarzysko. Pewny siebie ekstrawertyk, z ciętym językiem i sporą dozą fantazji. Jednocześnie mocno odpowiedzialny i podchodzę do życia wyjątkowo poważnie.
Mam za sobą trzy związki - pierwszą, wielką szaloną miłość, piękne 5 lat (16-21), które wraz z dorastaniem i zmianą priorytetów nie miało dalej szans.
Drugi związek (21-23) nie był dla mnie zbyt dobry, trafiłem na toksyczną partnerkę, która pozostawiła dużo śladów na mojej psychice, z którymi walczyłem i walczę do dziś.
Trzeci, ostatni (23-25), zakończony niestety 2 miesiące temu, był dla mnie wybawieniem. Poznałem A. w momencie, który był dla mnie przełomowy w życiu - śmierć ojca + tkwienie w toksycznym związku. Dziewczyna była spełnieniem marzeń. Nawet tych, o których istnieniu nie wiedziałem. Spełniała wszystkie moje wewnętrzne potrzeby, stanowiła wsparcie i oparcie w każdej sytuacji. Pomogła poradzić sobie ze złymi wspomnieniami, obawami, stałem się przy niej o wiele, wiele lepszym człowiekiem. Dziewczyna piękna, wysportowana, pewna siebie i inteligentna. Zakochała się we mnie kiedy byłem w najgorszej formie fizycznej i psychicznej, czułem i czuję, że wygrałem los na loterii, że chciała ze mną być. Ująłem ją swoją prostą miłością, chęcią dawania, w trudnym dla niej momencie - gdy została wykorzystana przez mężczyznę. Można rzec, że pomogliśmy sobie nawzajem, wyleczyliśmy rany i daliśmy dowody, że jesteśmy warci miłości pięknej i bezinteresownej. Jedyną rzeczą, która mogła stanowić przeszkodę była odległość. Studiowała w mieście oddalonym o 4 godziny jazdy, ale nie stanowiło dla nas to żadnego problemu. Zdecydowaliśmy, że chcemy być ze sobą i nic nam nie przeszkodzi. I nie przeszkadzało. Jeździliśmy do siebie tak czesto jak to możliwe, co 2 weekend spędzony wspólnie. Niestety, z czasem zaczęły wychodzić różnice charakterów, podejść, priorytetów, jak to w życiu bywa. Nie poddawałem się, chciałem pracować, starać się i zwyczajnie dbać o nasz związek. Po raz pierwszy, byłem pewien, że chcę, by ta kobieta, mimo swoich wad została moją żoną, matką moich dzieci. Akceptowałem ją, kochałem i chciałem taką, jaką była. Zmieniłbym dla niej swoje miejsce zamieszkania, pracę, życie. W ogień też bym skoczył. Koniec końców, niestety, uczucia z jej strony się wypaliły i zdecydowała zakończyć naszą relację, zanim podjąłem kroki, które byłyby poważne (wyprowadzka, zmiana pracy), co uważam za wyjątkowo uczciwe z jej strony, skoro nie czuła do mnie zbyt wiele. Przeżyłem to mocno, przeżywam do teraz.
Po rozstaniu mój ekstrawertyzm wyrzuciło w kosmos. Spotykam się z nowymi ludźmi, co weekend jakiś wyjazd, tu koncert, tam festiwal, cokolwiek, byle wśród ludzi, byle mieć wspomnienia. Nigdy nie miałem problemu z poznawaniem ludzi, umawianiem się z kobietami, teraz też tego nie mam. Nie straciłem wiary w miłość.
Problemem jest tylko to, że im więcej kobiet poznaję, im więcej spotkań, randek zaliczam, tym bardziej tęsknię za swoją byłą A. Czuję, że żadna z tych kobiet nijak się do niej nie umywa. Zniechęcam się coraz mocniej, tracę ochotę poznawania, czuję, jakby to co najlepsze już mnie spotkało. I to poniekąd prawda. A. Spełniła tyle moich pragnień, marzeń po prostu będąc, że moje podświadome oczekiwania względem partnerki są bardzo wysokie. Tak wysokie, że obawiam się, iż żadna dziewczyna nie będzie w stanie przebić A., sprawić, bym o niej zapomniał i już zawsze będę postrzegał kobiety jako gorszy zamiennik tego, co już przez krótką chwilę w swoim życiu miałem.
Proszę, podzielcie się ze mną swoimi przemyśleniami i doświadczeniami. Nie chcę nikogo krzywdzić, nie chcę patrzeć na kogokolwiek z pogardą, nie chcę tracić szacunku do siebie, czując, że spotykam się z kimś tylko po to, że nikt lepszy mi się nie trafia. Nie boję się krytyki.