Co powiecie na temat takiego styl pisania. Czy takie krótkie zdania, pojedyncze słowa zachęcają do czytania, są zrozumiałe?
W przededniu?
Cisza. Głośna. Złowieszcza. Nieznośna. Zwiastun najgorszego. Nieuchronnego. Co noc cisza była okropna. Wydawała się niemożliwie długa. Męcząca. Cisza i ciemność napawały nas niepewnością. Nieporadnością. Ograniczały możliwości. Zwiększały niebezpieczeństwa. Dziś cisza zaskoczyła nas. Przywlekła znajomego. Deszcz. Mocny. Zacinający. Mieszający nam w głowach. Denerwujący. Rozpraszający. Po chwili dołączył też wiatr. Silny. Porywisty. Rozrzucał gałęzie. Rozsypywał piach i kamienie.
Dziś musieliśmy oddzielić ciszę od deszczu. Deszcz od znaku. Siedzieliśmy godzinami pod ziemią. Skuleni. Zmarznięci. Wycieńczeni. Baliśmy się oddychać. Poruszać. Przełykać ślinę. Słyszeliśmy bicie naszych serc. Czuliśmy ciśnienie pulsujące w skroniach. Ciało przypominało pracującą maszynę. Ciężką. Głośną. Działającą na wysokich obrotach. Niecichnącą. A my nie chcieliśmy zagłuszyć znaku.
Wzrok skierowałem w stronę szczeliny. Małej. Wąskiej. Szczelina była ledwo widoczna w ciągu dnia. W nocy należało ją wyszukać palcami. Nasze jedyne okno na świat. Przysunąłem się bliżej ściany. Wytężałem wzrok. Nie odwracałem oczu. Nie chciałem rozpraszać się w jakikolwiek sposób. Spoglądałem nieustannie w otwór. Tak mi się przynajmniej wydawało. W ciemności nie widziałem żadnych zarysów. Tylko czerń. Miałem jednak nadzieję.
Ciągle czekaliśmy. To już ósma noc. Noc bez znaku. Wyczekiwanego. Potrzebnego. Dającego nadzieję. Napełniającego energią do dalszego działania. Nadającego sens naszej wyprawie. Czekanie wysysało z nas siły. Zmieniało nadzieję w bezsens. Przyćmiewało ideę walki. Brak działania osłabiał nasze ciała. Redukował refleks. Pogarszał stan psychiczny.
Prowizoryczny schron był teraz naszym domem. Przystanią. Więzieniem. Wychodkiem. Był wszystkim i niczym. Nie był głęboki. Wysoki na metr. Szeroki na dwa metry. Wielkością przypominał drewnianą skrzynię. Od góry przykryty mocno splecioną siatką z gałęzi i liści. Zasypany piaskiem i trawą. Z ziemi wystawały korzenie. Dźgały nas. Dokuczały. Czasami raniły. Nie pozwalały o sobie zapomnieć. Nie było czasu na rozbudowę kryjówki. Na wyrwanie zbędnych części roślin. Nie mieliśmy łopat. Nie mogliśmy ich zabrać. Wyprawa musiała przebiec szybko. Bezszelestnie. Ziemię wykopywaliśmy gołymi rękoma. Na zmianę. Do ostatku sił. Do poranionych dłoni. Wcześniej udało mi się wygrzebać kawałki potłuczonej ceramiki. Szkło. Polubiłem zapach ziemi. Musiałem. Może chciałem. Czasami lepiej polubić coś. Przyzwyczaić się. Nie tracić energii na niepotrzebne ścieranie się. Bzdurne walki. Prawdziwe walki dopiero przed nami. Niebezpieczne. Wycieńczające. Na śmierć i życie. Ściany z ziemi były dla mnie po prostu ścianami. Niczym więcej.
W kryjówce nie było nikogo prócz nas i naszej przyjaciółki. Niewidzialnej. Nieuchronnej. Nieoczekiwanej. Czasami szybkiej. Częściej pastwiącej się nad innymi. Towarzyszyła nam od pierwszego dnia wyprawy. Oswoiliśmy się z nią. Tak było najlepiej. Stała się naszym kompanem. Jedliśmy z nią. Piliśmy. Odpoczywaliśmy. Śmiała się z naszych kawałów. Wyczekiwała z nami znaku. Nigdy nas nie opuszczała. Przyzwyczaiłem się do niej. Porucznik również. Nadaliśmy jej imię. RÓŻA. Róża była piękną kobietą. Idealną. Wymarzoną. Jak aktorka. Nie mogliśmy mówić na nią po prostu śmierć. Ze śmiercią nie można żyć. Z Różą to się udawało.
Zapaliłem małą latarkę. Sprawdziłem stan dachu. Nie wyglądał solidnie. Woda powoli przedostawała się przez grubą warstwę gałęzi. Na razie były to tylko krople. Spadające co kilkanaście sekund. Skierowałem światło latarki na mojego towarzysza. Porucznik zasnął. Jego głowa opadła na pierś. Widziałem parę wydobywającą się z jego ust. Klatka piersiowa unosiła się w regularnych odstępach. Sen to lek. Napełnia nas spokojem. Regeneruje. Dodaje siły. Jest potrzebny. Niezbędny. Niekiedy nie warto z nim walczyć. Nie budziłem porucznika. Każdy z nas musiał w końcu odpocząć. Dziś była noc porucznika. Przysunąłem się jeszcze bliżej szczeliny. Prowizorycznego okienka. Dalej czekałem na znak.
Porucznik był dobrym człowiekiem. Stanowczym. Wymagającym. Sprawiedliwym. Kiedyś stanął w mojej obronie. Mogło to go kosztować utratę szacunku. Stopnia. Życia. Pamiętam naszą rozmowę przed wyprawą. Zapytał o moje dzieci. Żonę. Rodzinę. Miasto pochodzenia. Odpowiadałem wtedy chłodno. Krótko. Czułem smutek. Złość. W głowie przewijały się myśli. Nie czas! Nie miejsce! Pytania te były zbędne. Nie w tych okolicznościach. Wówczas gniew ścisnął żołądek. Napiął mięśnie. Zacisnął pięści. Uderzyłem z całych sił. Porucznik przewrócił się na ziemię. Spojrzał na mnie. Widziałem jak ogarnia go ogień goryczy. Fala złości. Patrzyliśmy na siebie dłuższą chwilę. Nic nie mówiliśmy. Po chwili jego wzrok złagodniał. Ściśnięte usta rozluźniły się. Na twarzy pojawił się ledwo widoczny uśmiech. Wyciągnął do mnie dłoń. Podniosłem go. Napłynęły do mnie wzruszające myśli. Porucznik był moim bratem. Nie rodzonym. Krwi. Bratem w boju. Razem walczymy o słuszną sprawę. Był moim sprzymierzeńcem. Kompanem. Dziś rozumiem istotę zadawania tych pytań. Wszystko jest teraz takie jasne. Zrozumiałe. Sensowne. Opowiedziałem mu o moich najbliższych. To dla nich walczę. Dla ich dobra. Wolności. Swobody. Możliwości rozwoju. Poczucia bezpieczeństwa. Dla ich przyszłości? Cały trud. Ból. Lęk. Wszystko przechodzę teraz dla nich.
Jasność ogarnęła przestrzeń przede mną. Zmrużyłem oczy. W oddali zobaczyłem zarys lasu. Światło wpadło do kryjówki. Oświetliło porucznika. Mnie. Nie był to świt. Nie zasnąłem. Czuwałem. Światło poruszało się. Migotało. Chwilę błądziło po lesie. Przystanęło na polanie. Nagle zgasło. To był reflektor w helikopterze. Nasz znak! Teraz kolej na ruch z naszej strony. Obudziłem porucznika.
Helikopter zniknął w oddali. Szybko. Oby niespostrzeżenie. Na ziemię spłynęła ponownie czerń. Noc wypełniały znów tylko odgłosy ulewy. Wydostaliśmy się powoli z kryjówki. Poczułem powietrze. Chłodne. Rześkie. Przyjemne. Ziemia pachniała deszczem. Nareszcie można było oddychać. W pełni. Głęboko. Głośno. Położyliśmy się na grunt. Twardy. Nierówny. Zbity przez deszcz. Przed nami niebezpieczna droga do miejsca zrzutu pakunku. Zaczęliśmy czołgać się. Powoli. Badając grunt. Czułem wszystko pod swoim ciałem. Kamienie. Rośliny. Wypłukane obfitym deszczem wgłębienia. Na szczęście nie trafiliśmy na miny.
Nasza wyprawa trwała już długo. Deszcz ucichł. Nie spostrzegłem kiedy. Straciłem rachubę. Przede mną porucznik czołgał się energicznie. Nieprzerwanie. Nie przystanął. Nie odpoczął ani chwili. Jego determinacja dodawała mi odwagi. Siły. Nagle zatrzymał się. Wydobył spod kamizelki małą latarkę. Obrócił się w moim kierunku. Dał znak. Doczołgałem się do niego. Przed nami leżał pakunek. Nie duży. Prostokątny. Owinięty w płótno. Oklejony taśmą izolacyjną. Wyciągnąłem scyzoryk. Pewnie odciąłem linki spadochronu. Delikatnie rozciąłem taśmę. Nie od razu rozwinęliśmy paczkę. Spojrzeliśmy na siebie znacząco. Każdy z nas znał zawartość ładunku. Przeznaczenie. Sposób aktywacji. Działanie. Plastikową skrzynkę ułożyłem na plecach porucznika. Umocowałem. Zabezpieczyłem. Zamortyzowałem. Ruszyliśmy w kierunku lasu. Bardzo powoli. Tym razem ja czołgałem się pierwszy. Wyciągałem ręce. Wysoko. Szeroko. Najdalej jak mogłem. Ogarniałem ziemię. Wytyczałem drogę. Najbezpieczniejszą. Prostą. Bez wybrzuszeń. Bez spadów. Wycinałem scyzorykiem twarde rośliny. Uklepywałem równo ziemię. Po około dwudziestu minutach dotarliśmy pod ścianę lasu.
Usiedliśmy pod drzewem. Zdyszani. Przemoczeni. Roztrzęsieni. Ręce odmówiły na moment posłuszeństwa. Opadły z sił. Potrzebowały odpoczynku. Musiały ponownie nabrać formy. Po dłuższej chwili odłączyłem pakunek od pleców porucznika. Położyłem na ziemi. Delikatnie uniosłem wieko plastikowego pudełka. Zobaczyłem osiem fiolek ułożonych obok siebie. Każda odseparowana. Otoczona pianką i miękkim materiałem. Poczułem żar w żołądku. Żółć. Adrenalinę. Wszystko kotłowało się we mnie. Scyzorykiem przedzieliłem materiał z fiolkami. Cztery wręczyłem mojemu porucznikowi. Przyjacielowi. Kompanowi. Porucznik stanął naprzeciw mnie. Bacznie przyjrzał się. Uśmiechnął. Strach nieco ustąpił. Zagościła na chwilę nadzieja. Nic nie mówiliśmy. Nie musieliśmy. Wiedzieliśmy co należy zrobić.
Nagły świst w oddali zmroził moje serce. Ponownie rzeka strachu rozlała się po ciele. Poczułem kurczące się mięśnie. Wszystkie. Nawet te nieznane. Wróg kierował się w naszą stronę. Znał już naszą pozycję. Pozostało mało czasu na działanie. Za chwilę rozdzielimy się. Każdy z nas pójdzie w wyznaczone miejsce. Nie będzie już czasu na odwrót. Ucieczkę. Nie będzie chwili na wątpliwości. Niezdecydowanie. Strach. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Mocno. Ujęliśmy w ramiona. Pożyczyliśmy sobie powodzenia. Nie powiedzieliśmy ?do zobaczenia?. To było nasze ostatnie spotkanie. Ostatnie chwile. Ostatnia noc! Dziwne. Róża zniknęła. Nie czułem jej obok siebie. Może szykowała dla nas coś wyjątkowego?