Witam!
Na wstępie powiem że jestem facetem, co niby oczywiście wynika z nicku, ale to tak dla jasności. Do rzeczy.
Nigdy nie wierzyłem w coś takiego jak kryzys po 7 latach związku. Wydawało mi się to głupie, że faktycznie okres bycia razem może mieć wpływ na to, że u wielu (wiem, że nie u wszystkich) par zaczyna się to w tym samym czasie. Aż do momentu gdy nam nie stuknęło te 7 lat (sierpień zeszłego roku). Do tego nałożyło się jeszcze jedno - w międzyczasie (jesienią) i ja i ona skończyliśmy 30 lat. A wiadomo, że jest to jakiś kamień milowy w życiu człowieka, czas podsumowań itp.
No dobrze, ale o co dokładnie chodzi? Tak jak napisałem jesteśmy razem teraz już prawie 8 lat. przy czym od 2,5 roku mieszkamy razem. I tak naprawdę nie można powiedzieć, że jest źle w tym sensie, że się kłócimy, czy że są jakieś kwestie, gdzie brak jest porozumienia. Nie. Spory oczywiście są, ale takie jak u wszystkich. Problem polega na - nie wiem czy to dobre słowo - rozczarowaniu, jakie pojawia się u niej. Polega to dokładnie na tym, że jej się marzy wielka prawdziwa miłość z motylkami w brzuchu, dzikie pożądanie, tego typu emocje, które są charakterystyczne dla każdego rozwijającego się związku (u nas też tak było) ale które z czasem przekształcają się w uczucia może mniej intensywne, ale głębsze i prawdziwsze.
Jak więc wygląda nasze życie w praktyce? W praktyce wygląda to tak, że oczywiście żyjemy sobie razem. Razem śpimy, razem jemy, ja jej robię śniadanka do łózka w weekendy, ona mi robi kanapki do pracy. Niby ok, natomiast jednocześnie ona stara się uciekać z domu i robić coś innego. Z jednej strony jest to łatwe, bo ma taką pracę, że często wyjeżdża, czasem na dzień-dwa, czasem nawet na tydzień. Z drugiej nawet jak nie musi to stara sobie szukać zajęć poza domem (koleżanki, kosmetyczka itp) tak by nie być ze mną. Jednocześnie bywa też tak, że wymyśla np. żebyśmy pojechali do jej mamy, a gdy ja się waham to ona płacze że chce spędzić ten czas ze mną a ja nie chcę. Przykre. Do tego trzeba dodać, że raz na jakiś czas zdarzają się dni wspaniałe. Takie jak kiedyś. Gdy robimy razem COŚ. I wtedy jest miło. Bardzo miło. Godzinny spacer. Kino. Wspólne zakupy. Naprawdę jest miło i mi i jej. Tyle, że po X czasu gdy znów ma spadek nastroju to twierdzi, że "tak, było miło, ale to nic nie zmienia".
Kolejną kwestią jest też to, że niestety ma złych doradców. Ma cztery przyjaciółki od serca, którym przedstawia mnie jako najgorszego typa, a one doradzają. Uważam, że jest to niesprawiedliwe, bo ona nadając na mnie koleżankom nie jest obiektywna (zapewne tak jak ja nie jestem do końca obiektywny pisząc ten post ) i przedstawia racje tylko jednej strony, ale one i tak doradzają. Ponadto uczęszcza do pani psycholog, która jest specjalistką od uzależnień i miała jej pomóc w jej walce z napadami obżarstwa (walka z otyłością to dłuższa historia). Nic jej w tym nie pomogła, natomiast co spotkanie to oczywiście gadają na mój temat i pani psycholog również udziela jej porad. Nie wiem czy to jest normalne, bo psycholog powinien ją (nas) odesłać na terapię dla par i tam rozwiązywać tą sytuację, a nie słuchać jednej strony i wysuwać na tej podstawie wnioski. No ale nieważne.
Dochodzimy pomału do meritum. Czy w tym wszystkim jest miłość? Z mojej strony tak. Z jej? Nie wiem, myślę też że ona sama nie wie. To istota tego kryzysu. Z jednej strony mówi, że jest rozczarowana, ze czuje się jak uschnięty kwiat. Z drugiej strony nie próbuje tego zakończyć. Parę tygodni już była o włos od tego by się wyprowadzić, ale zrezygnowała. Może stchórzyła. Może nie potrafi. Ciężka sprawa.
Żeby było też jasne rozmawiamy o tej sytuacji. Co jakiś czas. Z tymi rozmowami to jest ciężko u niej, ponieważ na jej nieszczęście mam dobrą pamięć, bogaty zasób słownictwa i umiejętność merytorycznej argumentacji. Ona tego wszystkiego nie ma. Więc często jest tak, że ona zaczyna rozmowę z jakąś przyjętą przez siebie tezą (ja jestem przekonany że włożoną do głowy przez "doradców" lub przynajmniej przez nich potwierdzoną) a potem sama dochodzi do wniosku, że to głupie. Gdyby miała w uchu słuchawkę i "doradcy" mogliby na bieżąco doradzać to co innego, natomiast sama nie potrafi, co jak dla mnie znaczy że nie jest to wszystko tak do końca przemyślane i szczere co mówi. Rozmowy ogólnie mają przebieg bardzo różny, tj zawsze spokojny, ale czasem płaczemy, a czasem wręcz się śmiejemy z tych głupotek co ona wymyśla i próbuje forsować.
KONIEC jeśli ktokolwiek dotrwał do końca - bardzo proszę o interpretację i może jakąś poradę? Moją taktyką na przetrwanie i pokonanie tego kryzysu jest bycie dobrym, starać się (ale nie włazić w dupę) i nie demotywuję się jeśli jest gorszy dzień, bo wiem że karma wraca.