Witam wszystkich na forum.
Jestem facetem, ale postanowiłem podzielić się z Wami swoją historią, bo jestem już na skraju wytrzymałości.
Jestem z moją żoną niecały rok po ślubie, łącznie nasz związek trwa 2,5 roku.
Znamy się bardzo długo, chodziliśmy do jednej klasy w liceum, teraz mamy po 24 lata. Nie zwlekałem z zaręczynami (oświadczyłem się po pół roku związku, według mnie dostawałem jasne sygnały, że ona też tego chce). Uznawałem to, że znaliśmy się w liceum, (bez pożądania mimo, że zawsze mi się podobała, ale nie widziałem tego z drugiej strony i miała chłopaka) za atut taki, że znamy się z takiej normalnej, codziennej strony, nie stawania się jak najbardziej idealnym jak to bywa na początku kazdego związku czy znajomości. Bez skrępowania mogłem opowiadać przy niej kolegom o swoich pijackich wyczynach z poprzedniego weekendu, nie używałem pięknych słów, po prostu była dla mnie nie do zdobycia i uważałem to za niemożliwe, więc zbytnio nie starałem się jakoś hamować czy starać się przedstawić w jak najlepszym świetle. Jednak muszę przyznać, że zawsze na dzień kobiet czy w inne święto starałem się ubiec wszystkich kumpli i podążyć do niej z kwiatkiem. To jedyne co w tej chwili wywołuje na mych ustach uśmiech Podobała mi się, ale nie starałem się o nią, to w wielkim skrócie.
Przełom nastał już po szkole średniej, ona poszła na studia dzienne, ja podjąłem pracę i zacząłem studiować niestacjonarnie, ale w innym mieście.
Coraz częsciej zaczęła do mnie pisać, zaobserwowałem, że głównie po kłótniach ze swoim chłopakiem. Na początku nie traktowałem jej poważnie, odpisywałem półsłówkami, chociaż nie powiem - stawało się to dla mnie coraz bardziej miłe, moje zainteresowanie wzrosło. Myślałem sobie tylko wtedy - kurde, mając dziewczynę nie chciałbym, żeby po kłótni uciekała od razu do rozmów z innymi chłopakami, względnie nawet obcymi - takim ja byłem dla niej w tym czasie. Trochę mnie to blokowało. Trwało to rok, poźniej zaczęliśmy pisać mocniej, częściej, a jej związek uległ rozpadowi.
Czas, w którym zaczęliśmy intensywniej pisać był dla mnie jednocześnie bardzo ciężki, a zarazem kontakt z nią nadawał memu życiu sens.
Wychowywałem się w patologicznej rodzinie, obydwoje rodziców wylądowało w psychiatrykach - ojciec alkoholik na odwyku po próbach samobójczych, matka ze zniszczoną psychiką po awanturach ojca, nie mająca w ogóle wsparcia rodziny. Raz mieszkałem z ojcem, raz z matką, chociaż nigdy nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca na ziemi. I tak w tym czasie właśnie ojciec popełnił w końcu skuteczną próbę, ja też byłem uwikłany w alkohol, jakieś przypadkowe znajomości, rzucenie pracy, miałem po prostu na wszystko wywalone. Nie potrafiłem sobie też ze wszystkim poradzić. Nie widziałem żadnych planów na przyszłość, podwalin z młodości nie wyniosłem żadnych i tak kres osiągnąłem stojąc na ambonie strzeleckiej w lesie, po pijackim rajdzie samochodem, zwyzywaniu połowy rodziny z linką holowniczą na szyi. Było blisko, jednak strach nie pozwolił mi tego zrobić. Nie było tak, że pomyślałem, że zycie jest piękne i że już od teraz będzie OK. Niestety nie. Po prostu stchórzyłem i wróciłem do życia, jakie poprzednio prowadziłem.
I wtedy właśnie pojawiła się ona - blisko, na wyciągnięcie ręki.
Była dla mnie ratunkiem. Pod każdym względem. Zacząłem zauważać, że jej na mnie zależy. Jakie to było cudowne uczucie! Pierwszy raz w życiu zależy na mnie dziewczynie, i to jakiej - właśnie tej z ogólniaka, która mi się podobała, nawet kiedyś w rozmowach z kumplami mówiłem że ona to ideał - oczywiście na wyrost, bo nie znałem jej na codzien, jej zachowań, przyzwyczajeń - ale tak uważałem. Piękna, mądra, ułożona. Po prostu ideał. Cudo. Bogini.
Chcąc zbudować coś na prawdzie, żeby miało sens, praktycznie od razu na początku znajomości 'wyspowiadałem' się ze swojego życia, z sytuacji w domu, z przypadkowych numerów z dziewczynami, których imion nawet nie pamętam. Chciałem być jak najbardziej szczery. Uznałem, że jak mnie nie zaakceptuje to wtedy ze sobą skończe bo to znaczy, że nic dobrego już nie będę potrafił dać światu, nikomu obok.
Dała mi szansę.
Odciąłem się od wszystkich patologicznych znajomości, został przy mnie tak naprawdę jeden kumpel, reszta nie potrafiła zrozumieć, i dobrze. Znalazł sobie dupę i ma nas w dupie - tego właśnie pragnąłem! Rzuciłem papierosy, które nałogowo paliłem dobrych kilka lat, bo strasznie ją wkurzały - nikt w rodzinie u niej nie palił, smród papierosowy odpychał ją strasznie. Wcześniej kilka razy próbowałem, ale nigdy się nie udawało - teraz? prawie nie odczułem. Tak była dla mnie ważna, że chyba zrobiłbym wszystko. Było cudownie. Jeździłem do niej w każdej wolnej chwili, zachwycaliśmy się sobą, w końcu zacząłem się uśmiechać! Życie nabrało kolorytu, na pewno znacie to uczucie. I tak byliśmy na odległość, ale można powiedzieć, że nawet tego nie odczuwaliśmy. 15 godzinne rozmowy w tygodniu które nie nudziły, całe weekendy spędzane w łóżku. Super. Po pół roku się oświadczyłem, widząc miłość w jej oczach, zachowaniach. Po prostu byliśmy dla siebie stworzeni. Innej opcji nie mogło być jak powiedziane ze świecącymi oczami TAK. Byłem wniebowzięty. Poczucie własnej wartości wzrosło, przecież ona mnie tak zabójczo kocha! I tak po roku związku, pol roku po zareczynach zamieszkaliśmy razem. Też było super, szybko znalazłem pracę w nowym miejscu, byłem zadowolony z życia przy niej. Za rok bierzemy ślub, to już się trochę dotrzemy. I do pewnego czasu było bardzo dobrze. Później coraz to większe sprzeczki o sprawy błahe i te poważniejsze, które z każdym dniem narastały. Do ślubu wszystko było w porządku, cały swiat kręcił się w okół tego - załatwianie, papiery sala - każda z Was wie o co chodzi. Piękna sprawa, mimo że męcząca, wyczyszczająca portfel, to było naprawdę piękne.
Ślub minał, zachwyt też i chyba po czasie zdusiła nas codzienność. Była coraz większa zazdrość (nabyła tą złą cechę z poprzedniego związku, chłopak nie pozwalał jej się ubrać w sukienkę bez niego, a sam balował w klubach), którą ja też się zaraziłem. Każdy, minimalny kontakt płci przeciwnej kończył się awanturą. I tak to już powzalaliśmy sobie na coraz mocniejsze słowa, z każdym miesiącem można było ich wypisać więcej. Do tego problemy z moją matką, której kontakt był zbyt nachalny i natarczywy. Różne wizje przyszłości - ja chchaiłbym mieszkać samemu, tzn. małżeństwo i najlepiej z dala od jednej i drugiej matki. Ona zaś swoją przyszłość widzi w domu matki i nie raz mi powiedziała, że stoi taki wielki dom, że kredytów brać nie będzie i czy ze mną czy sama - to pójdzie tam mieszkać. Wykorystuje też wady mojej matki do podkreślania atutów swojej. Wady mojej matki używa do ukazywania zalet swojej. Ze z jej matką będzie nam dobrze i w ogóle. Ehe. Do pierwszej kłótni, poźniej będzie spisek córeczka - mamusia. Z dala od jednej i drugiej matki, jak najdalej bo inaczej to się tak szybko rozsypie, że nie chcę nawet myśleć.
W tej kwestii jesteśmy tak uparci, że każda rozmowa kończyła się kłótnią, zostało nam po 2 lata studiow - uznałem, że za 2 lata będziemy się martwić co dalej.
Wiem, że to nie rozwiązuje problemu, ale po prostu mamy takie charaktery, że nie da się racjonalnie wysłuchać argumentów drugiej strony. Ja nie chce mieszkać z teściową, żeby bawiła mi dzieciaka na podwórku, żeby codziennie do niego zaglądała, nawet bez dzieciaka, żeby wszystko wiedziała i słyszała co u nas się dzieje - nawet mimo podzielenia domu na pół - to i tak nie rozwiąże nic. Ona nie chce słyszeć o kredytach i liczy się tylko matka. Temat narazie odłożony do szafy.
Ostatnio wypaliła mi, że nie wie czy dalej ze mną będzie, a ja akurat w tym czasie najmocniej za nią tęskniłem...
Pracujemy rożnie, ja zmianowo, ona też w weekendy, jeżdze też na studia co drugi weekend do innego miasta. Kiedys potrafiliśmy każdą chwilą się cieszyć, wkurzała się jak wychodziłem do pracy o 5 minut 'za szybko'. W pracy tez gdy nie zadzwoniłem w pierwszych 5 minutach przerwy to już była złość, ale taka z mojego punktu widzenia fajna, widziałem że bardzo jej na mnie zależy, nie traktowałem tego jako sprawdzanie czy kontrolowanie. Cieszyłem się, że mam tak kochającą żonę.
Ostatnio irytuje ją tym, że nawet jestem w domu, specjalnie załatwia sobie wolne na te weekendy, gdy pojadę na studia na weekend, by ode mnie odpocząć.
Niedawno przyłapałem ją na wyslaniu 800 smsów do jakiegos faceta. Tresci nie znam, nie wiem kto to. Niby ktos obcy, kogo tozsamości nie zn, poznała go przez grę interentową - kiedy 'ja najmocniej jej nie rozumiałem'. W przypływie gniewu zwyzywałem ją, do gościa zadzwoniłem żeby się odp****** od mojej żony. Poskutkowało. Obiecał, że nie będzie pisał, potwierdził że jej nie zna, że to tylko pisanie, itp. Była na mnie potwornie zla. Mimo tego że wcześniej była potwornie zadrosna o wszystkie kolezanki( których de facto nie miałem) teraz kazała dać jej luz i że mam ją zaakceptować i że ona uwielbia pisać i rozmawiać z mężczyznami, że taka już jest i koniec. Były wcześniej akcje, że po kłótni szła z kolegą na piwo, z tym samym zostawała grać w karty w pracy kiedy ja byłem właśnie wtedy najbardziej stęskniony. Wiele razy byłem wkurzony. I nie powiem. Odpuściłem sobie trochę. Przestałem o nią zabiegać, gdy się przytulała to wręcz to mnie wkurzało.
Myslę, że z żadnym z tych facetów nie łączy jej jakaś bliższa relacja.
Cały czas podkreśla mi o tym że jest wolnym czlowiekiem, gdy powiem coś o tym, że oczywiście, jednak małżeństwo wprowadza jakieś regulacje i pewne zobowiązania co w oczywisty sposób tą wolność ogranicza. Zresztą, gdy jest prawdziwa miłość, to nie wygarnia się słów o wolności drugiej osoby. W więzieniu jej nie trzymam, z kolezankami moze chodzic kiedy chce i gdzie chce. Zna moje zdanie nt. wypadów z kolegami. Nie jestem zadowolony bo wygląda to co najmniej dwuznacznie i tolerować tego nie zamierzam. Zreszta nauczyłem się tego właśnie od niej. Tej zazdrości, do której nigdy nie dałem jej żadnego powodu.
Od tygodnia śpię na kanapie, jednego dnia pisze że mnie kocha, drugiego nic, ucieka do koleżanek na noc, wraca, przytula się. Po chwili jednak przyznaje że nie czuje się przy mnie tak jak kiedyś i że nie jest jej dobrze. Jedzie do pracy i pisze smsy raz dające nadzieję, raz kompletnie niweczące. Nie wytrzymuję już tej huśtawki.
Dzisiaj przyznała mi że tak naprawdę nic jej nie zrobiłem. Po prostu jej coś wygasło, nie całkowicie, ale jednak. Widzi jakieś światełko, ale bardzo znikome. Chciałaby żeby o nią zabiegał, żeby swieciły sie oczka jak kiedys. Jestem w stanie okazać jej wiecej zainteresowania, zrobiłbym dla niej wszystko. Obawiam się ze to własnie wykorzystuje. Ze na wszystko sie zgodzę, byle z nią być... Tyle że nie potrafię o nią zabiegać, gdy widzę taką obojętność. To mnie najbardziej rujnuje. To że byłem kochany, a teraz jestem znienawidzony. Ja cały czas drąże temat, bo dla mnie to wytłumaczenie żadne. Przyznaje sie, że było ostatnio trochę problemów, i finansowych i rodzinnych. Może zbytnio zarzuciłem ją ciągłymi rozmowami na ten temat? Wyznała mi też, że dobija ją codzienność. Chce spontaniczności, wariacji, ja zaś jestem trochę bardziej stonowany, rządzą mną uczucia i chęć stworzenia domu na solidnych fundamentach. Nie potrafię po kłótni być szczęsliwy w jakiejkolwiek dziedzinie życia. Zaczynam przez to zawalać pracę, wszyscy widzą dookoła co sie ze mną dzieje, jednak z nikim o tym nie rozmawiam.
Życie traktuje zero-jedynkowo - kiedy u nas jest dobrze, to życie jest piękne i reszte da się poskładac. Kiedy zaś u nas sie pieprzy, to nic nie ma sensu. Teraz zaczynam mieć właśnie to drugie. Zwalam pracę, studia, nie wiem co będzie dalej.
Czy uważacie, że zbyt mało uwagi jej poświęciłem, a zbytnio zabrałem się za obowiązki życia codziennego, typu dom, zakupy?
Po moim dziecinstwie moim wielkim marzeniem bylo zalozenie domu, w ktorym panuje milosc i szacunek. Ostatnio trochę jedno i drugie przygasło, chociaż kocham ją cały czas tak samo mocno. Zastanawiam się, czy jakbym poświęcił jej trochę więcej uwagi, czułości a nie zawalał problemami to byłoby inaczej.
Na pewno jestesmy na innym etapie dojrzałości. Powtorze to po raz kolejny, nie wiem czy wydarzenia z przeszlości mnie tak ukształtowały, ale dla mnie dom i miłość w nim to podstawa. moze byc brudno, bez obiadu, ale jak jest miłość to jest wszystko. Ją to nie interesuje. Wyznała dziś, że gdyby nie slub to juz dawno by tu jej nie bylo, ze slub byl za szybko, ze ona sie nie nadaje do dlugich zwiazkow i tyle...
Nie wiem co o tym myslec.
Wiem za to, że jak mnie zostawi to.... nie wiem. Nie wyobrazam sobie zycia. Naprawdę.
Kto przeczytał, serdecznie dziękuję i przepraszam za długość i formę. Nie mam nawet z kim porozmawiać na miejscu, nie chce odnawiać starych znajomości w potrzebie.
Proszę Was o pomoc, o kobiecy punkt widzenia.
Została mi juz tylko nadzieja, nic więcej.
Czy to ma w ogóle jakiś sens?