Hej, jestem tutaj nowa. To mój pierwszy post.
Muszę się komuś wyżalić, bo ostatnie moje dni to jakiś koszmar. Myśli mi w głowie przelatują, jedna po drugiej, a i tak nie potrafię ich uporządkować.
Czuję się taka pusta w środku, apatyczna, jakby moje życie pozbawione było głębszego sensu. Mam studia, jakieś tam wolontariaty w wolny czasie, siłownię co drugi dzień, hobby (uwielbiam robić zdjęcia), a jednak... to nie to. Ciągle czegoś mi brakuje. Facet, który był dla mnie naprawdę ważny się na mnie wypiął po latach, po prostu mnie olał bez słowa po kłótni. Na początku myślałam, że to tylko taki foch i za parę dni mu przejdzie, no ale nie, on nadal jak grochem o ścianę. Pisałam, kontaktowałam się z nim, próbowałam to jakoś wyjaśnić, naprawić, ale niestety to nic nie dało. Dodam, że tak naprawdę to była nasza pierwsza scysja od początku relacji. Czuję się taka niechciana, osamotniona. Nie mam się komu wyżalić. Nie mam przyjaciół, tylko jak już to znajomych, z rodzicami nigdy nie miałam jakiegoś głębszego emocjonalnie kontaktu, więc wyżalenie się im też odpada. Najgorsze jest to, że mam takie "kryzysy" odkąd pamiętam. Przez ostatnie 2-3 lata było dobrze, bo był on. Czułam, że się dla niego liczę, że jestem ważna, no ale chyba jednak nie do końca skoro zwiał. Kiedyś, kiedy jakaś relacja mi się waliła, też odczuwałam to, co teraz. Jakby ta sama sytuacja powtarzała się w kółko. Jednak z zupełnie innym człowiekiem. Jakieś takie deja by czy coś. Te obrazy z przeszłych kryzysów interpersonalnych wracają. Lęk z tym związany też odczuwam, coś na zasadzie "o Boże, przecież już kiedyś tak się czułam, znowu to samo, nie chcę tego już czuć " i się obwiniam za to odczucie. Próbuję wyciągać wnioski z poprzednich sytuacji, no i zauważyłam, że popełniłam o wiele mniej błędów w tej relacji niż w poprzednich. Ogólnie nie zyskuję na bliższym poznaniu. Na początku jest fajnie, na luzie, a potem nagle ten człowiek staje mi się jakby niezbędny do życia. Ciągle na niego czekam, a jak go nie ma to czuję się jakaś niespokojna. Oczywiście wykonuję wszystkie swoje obowiązki bądź pasje bez problemu, jednakże cały czas o nim myślę. Teraz, kiedy mnie zlał jest gorzej. Myślę tylko i wyłącznie o nim, że może jednak mu przejdzie, że może się odezwie, bo przecież ostatecznie nie powiedział, że "nara, mam Cię dość". Czuję jakbym do pełni szczęścia potrzebowała tej drugiej osoby jak powierza, a przecież doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że tylko i wyłącznie ja jestem tą osobą, która powinna dać mi szczęście. Jednak bez niego czuję jakiś taki dziwny lęk, taki na zasadzie "o Boże, co teraz będzie?" Dawał mi jakieś takie złudne poczucie bezpieczeństwa, a teraz nagle po latach to straciłam. Wiem, że takie problemy to wynik dzieciństwa (jak już pisałam, kontakt z moimi rodzicami na poziomie emocjonalnym odkąd pamiętam miałam ograniczony. Miałam wszystko, co chciałam na poziomie materialnym, niby czułam się kochana, a jednak brakowało tego przytulenia, czy tych magicznych dwóch słów "Kocham Cię".
Wybaczcie ten długi wywód, ale musiałam to z siebie wyrzucić, żeby chociaż na chwilę poczuć się lepiej.
Jak myślicie, co jest ze mną grane? Już zwariowałam, czy jeszcze nie do końca?