Witam, to mój pierwszy post tutaj. Potrzebuję się wygadać, wyrzucić z siebie to, co od kilku miesięcy siedzi mi w głowie. Potrzebuję też rady, chłodnej oceny - we mnie nadal pełno emocji. Bardzo liczę na Waszą pomoc, odzew.
Jesteśmy małżeństwem od 7 lat. Układało się nam całkiem dobrze, choć oboje mamy problem z rozmawianiem o uczuciach, co prowadziło do wielu kłótni. S. częściej w czasie sprzeczek krytykował mnie, obwiniał. Ja obwiniałam jego, ale raczej w mojej głowie, nie jestem typem krzyczącego nerwusa. W pewnym momencie przez nawarstwienie nieporozumień zaczęliśmy się od siebie oddalać - emocjonalnie i fizycznie, w codziennym życiu, jako partnerzy stanowiliśmy raczej zgrany team. S. próbował coś z tym robić, wiecie - romantyczne wieczory, wyjścia do kina. Dla mnie to było ok, miło ale bez fajerwerków. Jednocześnie podczas kłótni usłyszałam od niego wiele gorzkich słów, chciał terapii małżeńskiej ale ja nie chciałam. Byłam w tamym momencie tak skupiona na tym, co mnie w nim denerwuje, że nie potrafiłam dostrzegać tego, co dobre. We własnych myślach już prawie brałam rozwód. Unikałam jakiegokolwiek kontaktu fizycznego, byłam wręcz chora na myśl o całowaniu, czy o zgrozo seksie. Czasem jedynie dochodziło do zbliżeń, wtedy przez kilka dni było fajnie, potem znów tragedia. Między licznymi kłótniami było też miło, jak mówiłam, w relacji kumpelskiej dogadujemy się świetnie.
Kilka miesięcy temu odkryłam, że S. mnie zdradza. Klasyka - Tinder, masa napalonych kobiet. Trwało to ponad rok. Poczułam się jakby ktoś solidnie walnął mnie w głowę. Momentalnie otrzeźwiałam i jeszcze przez rozmową z S. zrozumiałam, że one dawały mu to, co powinnam dawać ja, czyli podziw, wsparcie, czułość, "seks"(w cudzysłowie, bo chyba na żywo się nie spotykali). Że to zepsułam i naprawdę bardzo go kocham. Żałosne, że dopiero wtedy, wiem. Zapytałam go o to wprost. Szybko się przyznał, choć nie do wszystkiego - tylko do tego, o czym powiedziałam, że wiem, resztę przemilczał. Długo rozmawialiśmy, pierwszy raz tak bardzo szczerze i emocjonalnie, wiele sobie wyjaśniliśmy, płakaliśmy razem, obiecał zerwać kontakty z nimi.
Teraz przechodzimy do sedna sprawy. Od tamtej rozmowy jest między nami coraz lepiej, prawie jak na początku znajomości. Temat zdrady czasem wraca, nie umiem sobie z tym poradzić, on raczej wolałby udawać, że nie ma tematu, ale nie unika rozmów jak zacznę. Zapewnia, że kocha, że chce naprawić naszą relację. Stara się, ja też, jest między nami dużo czułości. Ostatnio, po seksie miałam obawy, że mogę zajść w ciążę (klasyk, pęknięta prezerwatywa), powiedział z uśmiechem, że to fajnie, mimo że wcześniej tematu dzieci raczej unikał, jako coś odległego - chciał, ale kiedyś. I można by ocenić, że jest między nami tak jak być powinno. Ale ostatnio odkryłam, że mimo że niby zerwał kontakty z tymi kobietami, pousuwał numery, to jeden sobie zapisał w innym miejscu. Jednocześnie na telefonie ma ten numer zablokowany. Niby powiedział, że nie utrzymuje z nią kontaktu, ale jakoś nie wierzę. Ja mam wrażenie że dostanę szału, ciągle sprawdzam mu telefon, komputer, wystarczy że nie odpisuje dłużej na wiadomość, albo nie odbiera, a ja już go podejrzewam o dalsze romanse. Cała się trzęsę ze stresu jak wychodzi z domu coś załatwić, nawet gdy wiem gdzie i co i mogę to sprawdzić. Przeszukując telefon nie znalazłam nic nowego, jedynie ten zapisany numer. Nie umiem sobie z ty poradzić, z jednej strony kocham go i chcę to naprawić, bo wiem, że częściowo sama go do tych zdrad popchnęłam, z drugiej nie umiem zaufać. Uprzedzając komentarze: nie mówię, że on jest bez winy, ale dostrzegam też moją.
Czy to jest w ogóle możliwe, żeby dalej być razem, żeby skończyć z chorą podejrzliwością i niepewnością? Czy da się ponownie zaufać?