Jestem tutaj nowa, witam wszystkich w kolejnym roku.
Przyszło mi w nim podjąć bardzo trudną decyzję. Odejście. I tutaj bardzo bym chciała się podzielić tym, co mnie spotkało. Chciałabym porozmawiać z kimś, kto mógłby spojrzeć obiektywnie. Kto mógłby po prostu wesprzeć, albo wyrazić swoją opinię..
Ktoś by zapytał, co się stało? Od czego się zaczęło?
Było pięknie do czasu.
Co się zmieniło? Wiele, a w zasadzie wszystko. Nagłe wybuchy agresji, ciągłe problemy i za każdym razem inne ich wytłumaczenie to pokrótce....
Ale zacznijmy od początku. Poznaliśmy się, on starszy ode mnie o 5 lat (27).
Na początku było magicznie, rozmowy, spotkania, wyjścia. Jednak przyszedł jego czas wyjazdu do pracy. Przez pół roku żyliśmy na odległość. Rozumiałam to, wiedziałam, na co się piszę. Jednak jest jedno wielkie "ale".
Pod tym wszystkim kryła się cała plejada kłamstw oraz przyodziewania różnych masek. Od wielce pokrzywdzonego, bo tyle musi pracować, po podejście "wyjeba*e na wszystko". Nikt nie kazał mu pracować ponad siły, ani nie robić nic. Sam jest dorosły i decyduje czego w życiu chce. Jeżeli pracujesz to wiesz z czym to się je, a jak nie to, co będzie. Więc skąd te pokrzywdzenie, albo wywalone na wszystko?
Nie zaglądałam mu nigdy do portfela, on sam się "chwalił", że zarobił tyle i tyle. Opowiadał jakie to ma plany i padające obietnice, że jak wróci to razem gdzieś pojedziemy, żeby spędzić więcej czasu razem, aby uwaga "wynagrodzić" czas rozłąki. Osobiście według mnie jest to śmieszne wyrażenie, gdyż decyzja o wyjeździe, wakacjach jest wspólna. I to nie jest żadna transakcja wynagrodzeniowa... Koniec, końców i tak były to słowa rzucone na wiatr. Urazy nie kryję, ani złości bo nie w tym problem.
Nastał powrót. Kłótnie, brak zrozumienia. Wszystkiemu byłam winna, nawet temu, że potrzebowałam wsparcia, kiedy waliło mi się na głowę wszystko wokół i chciałam po prostu "wyżalić się". Winna, kiedy nie miałam nastroju, przecież tylko on może mieć gorszy dzień. Nagle pojawiła się druga twarz, wybuchy, awantury o byle co. Pokazywanie, że wszyscy są źli. Jaki on jest biedny i pokrzywdzony. Że brakuje mu pieniędzy, a przecież tak się chwalił, że tyle się udało. A nagle nie ma nic.
Nagle przestaliśmy gdziekolwiek wychodzić, praktycznie tylko ja jeździłam do niego, żeby się spotkać. A nie zapytał się ani razu czego ja bym chciała.
Zaczęłam to zauważać, że nie jestem traktowana tak jak powinnam, że jestem potrzebna tylko wtedy, kiedy są problemy albo JEGO chęci. Zaczęłam dostrzegać to, czego nie powinno być w zdrowym związku.
Również zaczęły się pojawiać różne wersje sytuacji, które przedstawiał on i jego rodzina. Różniły się bardzo od siebie. Każdy mówił swoją wersję, a która prawdziwa?
Rozmowy przestały wychodzić, ciągnęłam tematy na siłę, a gdy padało pytanie o czym on chciałby porozmawiać... to NIESTETY nie miał pomysłu, nie wiedział.
I wtedy przyszedł ten dzień, kiedy przestał się w ogóle odzywać siedząc dosłownie obok. A potem wielkie zdziwienie, kiedy wykrzyczałam prosto w twarz, że to wszystko mnie zwyczajnie boli, że jestem człowiekiem i mam swoje granice, a jeżeli siedząc obok nie potrafimy porozmawiać to jest bardzo źle. Oczywiście, znowu moja wina.Oczywiście on wielce pokrzywdzony, jak mogłam wyrazić swój żal.
I nagle jak grom z jasnego nieba..
Po takim czasie, odkąd jesteśmy razem (niecałe 1,5 roku).... Informacja, że jego przeszłość jest związana z hazardem. Choć śmiem wątpić, że przeszłość.
Gdyż non stop od powrotu jęczał, że nie ma pieniędzy, że nie wie co ma zrobić, że znowu musi wyjechać.
Informacja o długach jeszcze niespłaconych i masa innych rzeczy, które wylały się jak mleko na stole.
I ziarno zasiane. Decyzja; nie mogę i nie potrafię i nie chcę budować czegoś, na fundamencie kłamstw i loterii. Choroba go zniszczyła, może nawet mu współczuję.
Jednak życie i relacje widzę inaczej. Według mnie partnerstwo powinno być oparciem dla obu stron, to jak nieustanna praca i rozmowa. Budowanie wspólnych chwil, spełnianie marzeń i wzajemne zrozumienie. Nie potrafię spojrzeć w oczy komuś, kto tak na dobrą sprawę, nie wiadomo kiedy był ze mną szczery, a kiedy nawijał makaron na uszy. Nie mam dowodów, że się leczył/leczy. Tak na prawdę, mam wrażenie, że wcale go nie znałam i nie znam. Zmanipulowała mnie jego choroba, trudno byłoby nazwać to miłością z jego strony... I nie jestem w stanie określić czy czuję smutek, żal, złość.... jest zdecydowanie za wcześnie.
Może zostanę zlinczowana, ale chciałabym w związku czuć się doceniana i chciana, a tutaj tego ostatnimi czasy nie czułam. Jestem jeszcze młoda, choć przez osoby z otoczenia uważana za dojrzałą i rozważną. I wiem na chwilę obecną, że wolę być sama i uczyć się życia w pojedynkę, niż brnąć w coś, czego nie jestem przekonana. Gdzie być może żyłabym w maratonie emocjonalnym, zastanawiając się, czy w przypływie agresji nie dostanę przysłowiowo "w mordę" albo, że choroba ponownie się nie uaktywni. I pada też pytanie.. Czy jeszcze byłabym w stanie kiedyś komukolwiek zaufać? Nie omieszkam powiedzieć, że w pewien sposób odbieram to jak oszustwo. Zbyt dużo kłamstw każdy od siebie dorzucił. Jak o tym nie myśleć? Czy byłabym w stanie jeszcze kiedyś zbudować coś z kimś.. bez powrotu do takiego czegoś?
Pozdrawiam