Bardzo się cieszę, nim2, że moja pisanina jest dla Ciebie swego rodzaju pomocą i utwierdzeniem w słuszności Twojej decyzji. Macie może dzieci z byłym?
U mnie tydzień temu wybuchła karczemna awantura, jakiej nigdy jeszcze nie było- między mną, teściową i po trosze partnerem. W sumie można się było tego spodziewać, że ta sztuczna bańka kiedyś pęknie, z resztą z tą babą nikt na dłuższą metę nie daje rady wytrzymać, nawet jej córki.
Poszło w skrócie o to, że ona, pomieszkując z nami coraz dłużej, znowu zaczęła się szarogęsić, czyli powtarzać to, od czego zaczęła się niezgoda między nami. Co prawda mieszkamy w mieszkaniu rodziców partnera (tzn jego ojca z tego co wiem), ale skoro to my płacimy rachunki i jesteśmy tam stałe, a oni mieszkają od parunastu lat gdzieś indziej, to chyba ja jestem "osobą decyzyjną", prawda? Na wiele drobnostek przez ten miesiąc przymykałam oko, ale szlag mnie trafił, gdy bez pytania mnie o choćby zdanie, nie mówiąc zgodę, zaczęła zmieniać firanki- wyrzuciła kuchenną i zamontowała jakąś starą, która nie wiem ile przeleżała schowana. I jeszcze mi "poradziła", żebym się nie przejmowała, że ona sobie coś w mieszkaniu robi. Nosz k....! Jak tak w ogóle można??? Poprosiłam partnera żeby zwrócił jej uwagę, a kiedy to zrobił naskoczyła na mnie z obłędem w oczach, że jestem fałszywa, że rozmawiałam z nią tylko dlatego, żeby wyciągnąć jakieś (?) informacje, że "może jeszcze sobie nasramy na środku", a firankę zmieniła bo "co sąsiedzi powiedzą, jak ona tu jest miesiąc a firanka nie zmieniona" (tylko że tej firanki nie widać ani z ulicy, ani tym bardziej z sąsiednich mieszkań". Dostało mi się też, że za dużo czytam, za bardzo interesuje się psychologią, że odciągam jej syna od religii (gdyby nie atmosfera, to bym padła ze śmiechu), że "ludzie jej powiedzieli, że ode mnie trzeba się trzymać z daleka" czy coś w tym stylu (wiem kto to był, sąsiadka będąca jej koleżaneczką, tak samo szurniętą jak i ona). Gdy zaczęła się teatralnie zbierać do wychodzenia, tylko coś jej opornie szło (powtarzała w kółko "idę i nawet na herbatę nie przyjdę"), powiedziałam w końcu "to proszę wyjść"! Ale zrobiła oczy...
Mówiła też, że "ona mnie chciała przyjąć do rodziny", na co odparłam, że ja wcale tego nigdy nie chciałam i co ona sobie w ogóle wyobraża??? Za kogo się ma, jakąś samicę alfa, głowę sławnego rodu żeby tak do mnie mówić? Jaki by ten ród nie był, trzeba samemu chcieć do niego przynależeć, a nie że nagle wielka dama wywodząca się ze stodoły na wichurze (naprawdę) chce mnie łaskawie wziąć, jak jakąś rzecz. Przy kłótni wyszło jak bardzo ją uwiera, że urodziłam się w rodzinie można powiedzieć "inteligenckiej od pokoleń", gdzie niemal każdy był po studiach (i to nie takich, jak na dzisiejszych Wyższych Szkołach Robienia Wykształcenia), zajmował może nie najważniejsze, ale dobre stanowiska. Szczerze mówiąc, gdy żyła jeszcze ostatnia osoba z moich "starszych najbliższych", też nie była zbyt zadowolona, że zaczęłam się spotykać z facetem który nie ma wykształcenia, dobrej pracy, który by mnie motywował (to tak odnośnie mojego "ciągnięcia partnera w dół"). Ciekawe jak by on się czuł, gdyby musiał non stop mierzyć się z osobami, które patrzyłby na niego z góry i mieszały się w nasze życie prywatne. Nie raz mu to mówiłam, ale tego już niestety nie będzie jemu (i mnie) dane się przekonać.
Gdy poszli do innego pokoju, słyszałam jej chlipanie typu "syneczku, jak ja ci współczuję" itd. Nosz kurde, "syneczek" ma prawie 40 lat, dziecko i kobietę- chociaż ona stwierdziła, że "jaka tam ze mnie jego kobieta", chodziło o brak ślubu. Na to ostatnie odparłam, że ślubu wprawdzie nie mamy, ale jesteśmy razem od lat i tworzymy rodzinę we troje, a skoro tak, to JA jestem "panią domu" i decyduję co i jak ma być, a jeśli ona ma zamiar tak się zachowywać i wchodzić mi non stop w drogę, to wyprowadzam się i moje problemy się skończą. Ale nie, ona tego nie chce bo wie, że istniałoby ryzyko (choć nie mam pewności, niestety), że partner by poszedł za mną i córką, a wtedy to już w ogóle miałaby g.... do gadania. Szczwana bestia.
Jakie było stanowisko partnera w tej awanturze? Kilka razy mnie poparł, ale głównie też na mnie naskakiwał. Gdzieś tam w środku było mi przykro, ale znam go już trochę i nie spodziewałam się po nim niczego innego. Powiedział mi jak już byliśmy sami, że "staruszka chciała sobie firanki powiesić, a ja się czepiam". Taaa, biedna "staruszka" nawet 60-tki nie ma, jest przebiegła i doskonale wie co robi! Zachowuje się jak jakieś dzikie zwierzę, które znaczy teren i usilnie chce zajmować najwyższą pozycję w stadzie. Niestety nie ze mną te numery. Chyba myślała, że po naszych kilku rozmowach zmienię się o 180 stopni, a ona będzie moją mentorką- owszem, fajnie się gadało, dzięki temu bardziej rozumiem pewne zachowania partnera, ale tym bardziej jestem utwierdzona przy byciu sobą. Jej zależy, żeby poprzez swoją nadgorliwość zrobić z siebie osobę niezastąpioną, niezbędną i potrzebną. Poprzez wyręczanie we wszystkim i podtykanie pod nos zrobiła ze swojego męża kogoś, kto w ogóle nie jest autorytetem (to taki dobrotliwy, niezbyt rozgarnięty ciapa), a i synowi też mocno charakter nadpsuła, bo w tej ich familii bezkonfliktowo mogłaby funkcjonować jako jego kobieta tylko podobna "sirota", jak jego ojciec.
Zrobiła się mega awantura, a spodziewałam się, że mnie po prostu przeprosi za te firanki, zwłaszcza że tyle czasu było "zawieszenie broni". Poza tym pewnie ubodło ją, że jej "syneczek" zdobył się na odwagę i nieśmiało wstawił za swoją kobietą... Ale pato. Póki ona będzie żyła, będą problemy- bo nie wierzę już, że partner w końcu przejrzy na oczy i odbije od mamusi. Co prawda teraz zachowuje się nad wyraz "grzecznie" wobec mnie, nie ma też pretensji o tą kłótnię, jakby nie było tematu, wiem też, że pasuje mu, że mamusia już z nami nie pomieszkuje. Wychodzi na to, że nie mam co liczyć na jego pomoc, pozostaje wojować samemu.