PESTKA35 napisał/a:Ślub kościelny czy cywilny? A może życie na kocią łapę?
Zawsze zastanawiałam się, czy ślub cywilny nie jest dogodniejszym rozwiązaniem niż kościelny. Prawie każdy katolik odpowie, że przysięga małżeńska jest jednym z etapów chrześcijańskiego życia i wchodząc w związek małżeński, wiara nakazuje katolikom zawrzeć go przed obliczem Boga. Ale np. tyle się słyszy o historiach skrzywdzonych kobiet mówiących, że kilka lat po ślubie ich mężowie stali się brutalami i damskimi bokserami, którymi wcześniej nie byli i co wtedy? Jak szybko uzyskać rozwód? Po ślubie kościelnym jest to niewątpliwie duży kłopot. I jak tu mieć na względzie słowa: "Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela"? Oczywiście, że podejmując decyzję o ślubie trzeba bardzo dobrze ją przemyśleć, ale czasem nie wiadomo, co przyniesie los. Wielu ludzi jest natomiast zwolennikami życia na tzw. kocią łapę, czyli konkubinatu. A według Was co wydaje się rozsądniejsze?
Dogodniejszym rozwiązaniem? Nie wiem czy w ogóle wchodząc w jakikolwiek ślub należałoby poważnie traktować argument - "po którym łatwiej będzie się rozwieść?" jako wytyczną. Z założenia ślub kościelny (czy konkordatowy) to związek do śmierci. Warto w niego wchodzić tylko jeśli samemu się wierzy i poważnie traktuje się sakrament i jeśli druga strona traktuje go równie poważnie, inaczej nie ma to sensu. Nie warto słuchać tylko podszeptów serca o romantycznym spacerze w białej sukni alejką głównej nawy - to jest zupełnie nieważne, to niedojrzałe. Jeśli to główna mobilizacja - to nie dojrzałeś/-aś do sakramentu. Po to są te całe "cykle przygotowań" - żeby i rozważyć czy jestem gotowa na zobowiązanie do końca życia na dobre i na złe i zbadać to u drugiej strony "czy on jest gotowy, czy uważa tak samo".
Wiadomo, że świat nie jest utopią i człowiek, który na początku był pewniakiem, może się nagle przeobrazić w potwora, zniszczyć, złamać każdą przysięgę. To wielkie nieszczęście, czasem nie da się tego małżeństwa odratować i całą sprawa generuje dużo cierpienia, ale z drugiej strony ten "ciężar" sakramentu, jego wieczność, jeśli serio się ją czuje (a moim zdaniem powinno) może wpłynąć na większą ostrożność zanim w taki związek się wejdzie, większą chęć pracy nad jego naprawą i utrzymaniem potem. Jak za łatwo się w coś włazi i za łatwo z czegoś się można wyplątać, to też za mało się chyba ceni taką rzecz. Ludzie teraz małżeństwa wywalają przez okno przy pierwszym konflikcie, a o mieszkania walczą do ostatniej kropli krwi - widać, że mieszkania drogie Buty rzucą w kąt, po co konserwować, można kupić drugie w kolejnym sezonie, ale najnowszego Iphona oklejają szkiełkiem i chuchają dmuchają, widać, że na Iphona musieli chwilkę oszczędzić i chcą go na więcej niż na jeden sezon Rozumiecie analogię.
Nie uzyska się szybko rozwodu kościelnego, jeśli w ogóle - ale to nie znaczy, że trzeba być z mężem, który np. bije (używam przykładu bicia, bo to jest jakaśtam granica po której dla większości nie ma co ratować i odbudowywać). Można odejść, można walczyć o rozwód kościelny (jest trudniej, ale da się).
Jak się jest niewierzącym to ślub kościelny też nie ma znaczenia, bo się po prostu w to nie wierzy. To po co go brać w ogóle?
Dla mnie osobiście ślub cywilny bez kościelnego to nie jest ślub, to bardziej jak prawnie uregulowany konkubinat... Ale to jest wypowiedź "czym ślub jest dla mnie". Jestem bardzo daleka od przymuszania/namawiania ludzi niewierzących do ślubów kościelnych - to tylko szkodzi. I im samym, i statystykom (hurr durr, tyle rozwodów po kościelnych) i generalnej opinii o wierzących, etc.