Cześć
Zdecydowałam się napisać na forum, ponieważ nie mam komu się wygadać.
Bylam w związku z mężczyzną, w którym od razu się zakochałam. Jesteśmy bardzo podobni do siebie, mamy podobne spojrzenie na świat, podobnie spędzamy czas. Coś jakby ta druga połówka jabłka.
Na początku było bardzo dobrze, spotykaliśmy się codziennie, co nie było ani dla mnie ani dla niego normalne, żeby widywać się ciągle z tą samą osobą.
2lata później partner wyprowadził się do innego miasta. Widywalismy się do weekend, raz on u mnie, raz ja u niego.
Dni od poniedziałku do piątku mijały bardzo szybko, więc na początku nie zauważyliśmy problemu. Jednak po ok 10 miesiącach zaczęło się dziać gorzej. Oddalalismy się od siebie. Była zima, nie wychodzilismy już tak często. Raczej spedzalismy czas w domu.
Częściej się klocilismy ale nie było wojen między na nami. Wszyscy się kłócą. Dla mnie to normalne ale mój partner oczekiwał chyba idealnego życia.
Narzekał bardzo często na pracę. Praktycznie codziennie mówił jak mu źle. Znalazłam mu pracę bliżej mnie (nadal inne miasto ale dojazd jak z Bemowa do centrum), poszedł na rozmowę i od 1 marca miał zacząć.
Niestety w dniu w którym się przeprowadził poklocilismy się i zdecydował o rozstaniu.
Byłam w totalnej rozsypce, w ogóle się nie spodziewałam tego. Wręcz czekałam na pierścionek a nie rozstanie.
Nie mogłam dojsc do siebie. Ciągle płakałam. Prosiłam go żeby od razu zabrał swoje rzeczy, żeby nie przeciągal tego, skoro taka jest jego decyzja, bo ja nie dam rady.
Powiedział że jedzie do siebie. Przyjechał następnego dnia porozmawiać, nie zabrał rzeczy. Dawał do zrozumienia że chce to naprawić. Mówił że nie czuje, że ja go kocham. Ze mam mu to okazywać, mówić, przytulać go.
Tylko, że za każdym razem mnie odtrącał. Otworzyłam się przed nim. Mówiłam co mnie boli, mówiłam o tym dlaczego mam problem z tak widocznym okazywaniem uczuć itp.
Umówiliśmy się do kina mniej więcej tydzień później i był oschły, zdystansowany. Nie było to udane wyjście.
Wiecie, ja codziennie płakałam, codziennie się tym dreczylam. A on miał pretensje, że go nie przytuliłam, gdy przyszedł. Po tym gdy oznajmij że on zabiera swoje rzeczy z piwnicy ja miałam rzucić mu się w ramiona? Przecież to była informacja, że on już przemyślał i odchodzi.
Znowu po kilku dniach powiedział że chce porozmawiać, że ma mi coś do powiedzenia, po czym wizyta trwała 5minut. Nic mi nie powiedział, bo jednak nie miał ochoty. Zaczęłam płakać i powiedziałam że ja nie mam siły dłużej być w takiej niepewności, że raz ewidentnie daje mi nadzieję a zaraz odtraca. A on na to, że właśnie w tej chwili ja już wystarczająco przyspieszyłam to rozstanie i on bierze rzeczy. Kontaktu nie mamy.
Sytuację pogarsza to, że od roku leczę się na niepłodność. To on chciał dziecko i namawiał mnie do leczenia. Z racji mojego wieku to są ostatnie chwile, gdy jeszcze mogę zajść w ciążę. A teraz już wiem, że nawet nie mam z kim
Nie wiem co robić. W tygodniu jestem w pracy ale w weekendy nie mogę znaleźć sobie miejsca. Wszystko zaplanowane, weekend majowy, urlop w sierpniu. Zaraz jego urodziny. A ja czuję jakby całe moje życie się skończyło. Nawet nie mam z kim pojechać na urlop. Mam odczucie że on zmarnował mój czas, zmarnował moje lata gdy mogłam byc z kimś innym, kto nie szuka ideału a normalnego życia a tak... Nie chcę pod 30 zaczynać nowego życia. Zanim kogoś poznam, będziemy dłużej razem minie kilka lat i już na pewno dziecka nie urodzę a wtedy będą kolejne rozstania, gdy druga osoba będzie chciała dziecko. Czuję że w tym wieku nie znajdę już nikogo, kto byłby w stanie szczere mnie pokochać, skoro całe życie mam takiego pecha w miłości