ulle napisał/a:Chciałaś być życiową partnerka tego faceta, a wyszło tak, ze zostałaś ratowniczka i to bez kwalifikacji, za to z sercem pełnym miłości.
Wielka idealistka z ciebie i zobaczysz, że srodze się na tych swoich pobożnych życzeniach zawiedziesz.
Życie nie jest bowiem kolorowe i w niczym nie przypomina bajki. Jest za to brutalna walka o przetrwanie.
Uważam, że nie powinnaś marnować swojego młodego i późniejszego życia na szarpanie się z ćpunem. Nie jesteś ani jego terapeutką, ani matka, ani siostrą, ani nawet żona uwikłana w dwójkę jego dzieci, żebyś musiała walić bez końca w ten wór bez dna.
Jesteś wolna osoba i możesz wspaniałe ułożyć sobie życie bez wiecznie gnijącego wrzoda na doopie.
Nigdy niczego się z nim nie dorobisz, bo wszystko pójdzie na prochy, pewnie na wódę i na koniec i na dziwy, bo jest to charakterystyczne dla pewnych środowisk. Ciągle będziesz obca, z boku, Magiera baba jedzą, która czepia się Piotrusia pana nałogowcami.
Po co ci coś takiego?
Toż lepiej chociażby nudzić się trochę w domu niż żyć jak wariat według chorych zasad.
On ma w tobie opiekunkę i nigdy nie stanie na nogi, bo wie że ty nie pozwolisz mu zginąć marnie. Prxyssal się więc do ciebie, bo na razie jesteś silniejsza od niego i czerpie z ciebie siły, bo chce przetrwać. Każda istota chce przede wszystkim przetrwać. On też. Tylko że podczas gdy on nabiera sił, bo ciebie pożera, ty swoje zdrowie i siły tracisz. Na koniec staniesz się wrakiem człowieka, nabawisz się nerwicy, depresji i też wylafujesz na prochach.
Chcesz tego?
O takim życiu dla ciebie marzyli twoi rodzice?
A jeśli będą dzieci? Co wtedy im dasz i jak wytłumaczysz, co dzieje się pod ich dachem?
Jesteś uzależniona od chorych emocji, jakie funduje ci ta znajomość i kieruje tobą litość oraz jakieś dziwne poczucie odpowiedzialności za tego nałogowca. Musisz w trybie pilnym przewartościowac sobie różne sprawy, zmienić myślenie o sobie, tak byś na końcu tej transformacji ujrzała tylko i wyłącznie siebie, swoje dobro. Bo on, w razie czego, żadna podpora dla ciebie nie będzie, lecz kulą u nogi ciągnącą cię w dół.
Nie przyjmuj go z powrotem choćby nawet wył i wił się pod twoimi drzwiami, bo na to by pozwolić sobie na dobre litościwe serce trzeba mieć bardzo twarda doope.
Brutalne są te słowa, które piszesz. Może i jest to zabieg który pomaga, ale dla kogoś kto przeżywa trudne chwile naprawdę są ciężkie.
Owszem, chciałam być partnerka, chyba jak każda kobieta rozpoczynająca nowy związek, nie odrzuciłam go znając prawdę, może to i błąd, nie mnie to oceniać i chyba czas nie ten. Zdecydowaliśmy się na związek, momenty były różne, niektórzy męczą się z innymi problemami, ja stwierdziłam, że razem sobie poradzimy... ot taki zapał, chęć pomocy bliskiej mi osobie. Ciebie nigdy życie nie zmusiło to okazywania pomocy słabszym?
Miałam pełna świadomość tego co i jak, ale tez miałam dużo wiary.
Wolna osoba powiązana emocjonalnie z kimś o kim piszesz, byłabym wolna osoba gdyby tych uczuć nie było. To taka mała, aczkolwiek radykalna różnica.
Cenie Twoja wypowiedz, ale niestety fragment, gdzie wrzucasz wszystkich do jednego wora, określając dalszy ciąg sytuacji wrecz mnie odrzuca. Masz racje, życie nie jest kolorowe, ale tez nie jest zero-jedynkowe. Są również stany pośrednie, zarówno w kwestii uczuć, emocji jak i pewnych zachowań.
Od niego otrzymałam miłość, troskę, wielka opiekę, coś czego najwidoczniej potrzebowałam bardziej niż czegokolwiek innego, a może innymi słowami: te uczucia po prostu rekompensowały pewne trudności jakie również kryły się za ta relacja. I tutaj wracamy do punktu wyjścia: życie nie jest kolorowe, nie mogę liczyć, ze w przyszłości będzie jedynie sielanka, że nie będę mieć większych bądź mniejszych problemów, może właśnie dlatego walczyliśmy razem ze złem, nie odrzucając wszystkiego?
Właśnie... walczyliśmy. Tu kryje się największy problem, bo dopóki robiliśmy to razem była nadzieja, osobno już chyba nawet nie ma o czym mówić.