Witam wszystkich na tym forum.
Chciałabym opisać tutaj moją historię, która miała miejsce jakieś 15 lat temu, a z którą dopiero teraz udaje mi się dojść do ładu.
Dlaczego to robię? Między innymi dlatego, że chciałabym po prostu podzielić się z kimś moimi spostrzeżeniami, może kogoś ostrzec,
może komuś dać nadzieję. Może spotkać osoby z podobnymi doświadczeniami. Mam wrażenie, że ta historia po prostu chce wydostać
się na światło dzienne, zanim zostanie przeze mnie porzucona w niepamięć na dobre.
Myślę, że będę pisała etapami, nie jestem w stanie streścić moich przeżyć i rozmyślań w jednym poście.
Odcinek 1 - Tęcze i jednorożce.
Nazwijmy go na potrzeby tego wątku po prostu G. Zwróciłam po raz pierwszy na niego uwagę, kiedy byłam nastolatką, nie jestem pewna, czy byłam pełnoletnia, kiedy weszliśmy w kontakt. Pamiętam, że jeszcze przed bezpośrednim poznaniem go wzbudzał we mnie po prostu podziw, połączony z nabożnym wręcz uwielbieniem. Dziś, patrząc z perspektywy osoby z doświadczeniem życiowym wiem, że owo uwielbienie było spowodowane projekcjami i niewiele miało wspólnego z rzeczywistym nim. Ale wtedy człowiek ten spełniał dla mnie wszystkie kryteria ideału. Czy był przystojny? Raczej nie, raczej niski, bez wysportowanej sylwetki, później z tendencją do tycia. Ale podobał się dziewczynom, miał chłopięcy urok, iskrę w oku, zawsze coś zabawnego do powiedzenia. Był typem lidera i wokół niego kręciło się zawsze sporo młodych ludzi. Nie wpadłam wtedy na to, że ci ludzie zazwyczaj dziwnym trafem byli sporo od niego młodsi i że ten dobór ludzi bez doświadczenia życiowego nie był raczej przypadkiem.
W każdym razie w takiej konstelacji zwróciłam na niego uwagę - zabawny, błyskotliwy, zawsze otoczony ludźmi, charyzmatyczny, nieustraszony. Wtedy wydawało mi się, że jest osobą z wysokimi standardami moralnymi. Po czasie okazało się, że była to tylko gra, ale o tym później.
No cóż, pomyślałam sobie, że przyjdzie mi go ubóstwiać na odległość. Jako niepewna siebie i zakompleksiona licealistka nie byłam w stanie sobie wyobrazić, że TAKI facet mógłby kiedykolwiek zwrócić na mnie uwagę. Należałam do dziewczyn niebrzydkich, ale tak potwornie zahukanych, że ani w swoją urodę nie wierzyłam, ani nie potrafiłam jej odpowiednio podkreślić. Nie mówiąc już o charakterze. Bałam się wtedy ludzi, nie potrafiłam się odezwać w towarzystwie, wydawałam się sobie głupia i nieciekawa. Pochodziłam z ortodoksyjnie wierzącej rodziny i byłam trzymana krótko - żadnych dyskotek, wypadów, tylko kościółek i słuchanie rodziców. Kompletnie zastraszona i bezwolna nastolatka. To znaczy pozornie, bo tak naprawdę był ze mnie typ cichej wody, co brzegi rwie. Musiałam tak się zaaranżować w życiu, żeby nikt nie zauważył, że samodzielnie myślę.
Poznałam go bliżej przez koleżanki z klasy, pomimo, że mieszkał w sąsiedztwie, nigdy nie zdobyłabym się na zagadnięcie go. Ale miałam wrażenie, że nie utkwiłam mu jakoś szczególnie w pamięci, w końcu miał tyle znajomych... Oczywiście sporo pięknych dziewczyn kręciło się wokół niego , może niekoniecznie były nim zainteresowane jako mężczyzną, ale po prostu "opłacało" się im być w kręgu jego znajomych. Nie potrafiłam się przebić przez ten krąg jego wielbicieli i wielbicielek.
Aż pewnego razu zdarzył się cud. Niestety nie mogę (z obawy przed rozpoznaniem) opisać o co dokładnie chodziło, ale zdarzyło się tak, że połączyła nas wspólna misja. Wspaniale!!! Tylko na to czekałam. Miałam pretekst, żeby się z nim kontaktować, omawiać z nim pewne sprawy, przychodzić do niego do biura (później do domu) i po prostu przebywać w jego obecności. Do dziś nie mogę zapomnieć, jak ten człowiek na mnie działał! W sumie jestem ciekawa, czy on to wtedy widział, czy był świadomy mojego uwielbienia do niego. Chciałam go tylko uwielbiać, oczywiście w ukryciu i platonicznie, dla mnie był on kimś z rangi Toma Cruise'a, do którego plakatu można sobie tylko powzdychać, ale na zauważenie przez niego nie ma co liczyć. Ponadto później okazało się, że jest ode mnie ponad 10 lat starszy, co było dla mnie różnicą wieku nie do przeskoczenia. Kwestia tego, czy był w jakimś związku była od początku niejasna - jedni twierdzili, że był, inni, że tamta laska i on to tylko znajomi. Nikt nie wiedział nic pewnego. Mnie i tak to było obojętne, wiedziałam, że na nic więcej nie mogę z jego strony liczyć.
Nasz kontakt był na tym etapie jeszcze bardzo sporadyczny, ale spowodował we mnie sporo zmian. Przez znajomość z nim poczułam się uprzywilejowana, lepsza, wyszłam ze swojej depresji bo miałam w sobie nowy cel - czynienie życia tego człowieka szczęśliwszym. Pewnie zabrzmi to absurdalnie, ale dokładnie tak wtedy o tym myślałam. Moje życie nabrało dzięki niemu barw, przestałam być Panną Nikt. Moje całe szczęście polegało na tym, że mnie zauważył, docenił, okazał mi serdeczność. Nigdy nie zapomnę, kiedy pierwszy raz położył swoją rękę na moim przedramieniu, była taka ciepła...
Pomimo częstszych rozmów i intensywniejszych kontaktów zauważyłam, że ciężko jest mi się przed nim otworzyć i pokazać mu, jaka naprawdę jestem. Spowodowane to było przede wszystkim stresem przed tym "jak wypadnę". Za każdym razem, kiedy z daleka widziałam jego sywetkę, moje serce zaczynało bić w piersi jak szalone. Do dziś dziwi mnie ta reakcja na niego - czasami rozpoznanie go gdzieś na horyzoncie powodowało u mnie tak szybkie bicie serca, że w momencie, kiedy do mnie podchodził, nie potrafiłam wykrztusić ani słowa! Nigdy przedtem ani potem na nikogo tak nie reagowałam. Kiedy w końcu drżącym głosem coś z siebie wydusiłam, to on zazwyczaj musiał iść już dalej - zawsze w biegu. Dlatego też wymyśliłam alternatywną formę kontaktu z nim - pisanie listów. Tak, listów, ponieważ to nie była jeszcze era emaili i smsów. Pisałam więc do niego listy i liściki, w ważnych sprawach, w mniej ważnych. Często dodawałam mu w nich otuchy, wspierałam go, gdy miał coś trudnego do załatwienia, kibicowałam. Gdy potem trzeźwo analizowałam tą całą sytuację, to stało się dla mnie jasne, że on nigdy tego mojego duchowego wsparcia nie odwzajemnił. Zachęcał mnie natomiast do dalszego pisania. Widocznie mu to pochlebiało. Ja natomiast byłam szczęśliwa, że mogłam uszczęśliwiać jego i tylko tego chciałam.
Tak oto rozpoczęło się to wszystko. Niewinnie, nieświadomie, głupiutko. Weszłam w sieć pająka sama, młodzieńcze niedoświadczenie i wychowanie pod kloszem, bez znajomości życia sprawiły, że wpadłam w bagno, z którego potem długo nie mogłam się wykaraskać...
c.d.n.