Mój post wymaga długiego wprowadzenia zanim przejdę do problemu, a chciałabym usłyszeć może jakąś opinię z zewnątrz żeby sobie wszystko poukładać.
Kilka lat temu (kiedy w zasadzie zaczynaliśmy liceum), w różnych okolicznościach, ot tak, poznaliśmy się. Powstała "paczka". Z czasem, zaczęliśmy się wiązać w pary, przy czym sama związałam się z moim najlepszym przyjacielem który do tego grona należał. W wieku 17 lat, ten "związek" był słuszny. Przepełniony wyznaniami, miłością, marzeniami aby było tak zawsze i na zawsze. W tym stanie przetrwaliśmy razem 5 lat. Życie dało nam parę małych, wielkich trudności do pokonania ale trwaliśmy, w nadziei że będzie ok, wspierając się, rozmawiając. Ostatni rok (2009) jednak zamienił się w dziwną uczuciową wegetację. Nic się nie działo i chociaż weszła rutyna snuliśmy plany o małżeństwie, a wcześniej - narzeczeństwie (a kryzys? Cóż, kryzys trzeba pokonać). W międzyczasie nasi starzy, dobrzy, wspólni znajomi również wiedli swoje życia uczuciowe, i kilka par się zaręczyło. Mój (obecnie) ex jednak się zmienił, i dwa-trzy ostatnie miesiące związku były dziwne. Niby wszystko ok, ale żyliśmy obok siebie a nie razem. A ja, naiwna, mało doświadczona, wciąż wierzyłam że to "tylko" kryzys i nie dostrzegałam żadnych sygnałów. W końcu w bardzo nieładnych okolicznościach odszedł ode mnie. Poczułam się skrzywdzona, UPOKORZONA... Nikt, ani ja, ani reszta przyjaciół nie wiedzieliśmy co mogło być konkretna przyczyną takiego zachowania. Ja wyżalałam się wszystkim, otrzymywałam pocieszenie i niby wszystko ok.
Któregoś dnia (a wręcz w niecały miesiąc od rozstania) mój były wyjawił swoją nową wybrankę naszym przyjaciołom (jak się okazało, gdy był ze mną zaczynał czuć miętę do innej i oszukiwał mnie przy tym). Starałam się zachować trzeźwość myśli na zasadzie "Oni nie mogą wybierać, oni lubią pomimo naszego rozstania tak samo mnie, jak i jego", co z resztą sami niejednokrotnie mi mówili. Myślałam jednak że powiedzą mu "Słuchaj, nie mamy nic do Ciebie, ale zrobiłeś jej świństwo itd...". Nie powiedzieli mu nic, a wręcz przyjęli go z otwartymi ramionami, co wywołało moją złość. Bo jednak, dlaczego ktoś kto wyrządził krzywdę nie ponosi żadnych konsekwencji?! Okazali się strasznie bierni.
Pomimo tego mam innych znajomych z którymi się widywałam i sama zaczęłam nowy związek, niestety na bardzo dużą odległość . Po kilku miesiącach dowiedziałam się od wyżej opisywanych znajomych, że dziewczyna mojego ex jest w ciąży.
Ok, nasze drogi się rozeszły. Ja jestem dumną kobietą i chociaż zostałam porzucona nie robiłam mu po rozstaniu awantur, dziwnych sms-ów z żalami... Pozwoliłam mu odejść, a wręcz ucięłam wszelkie możliwe formy kontaktu. Uczucie upokorzenia było jednak tak duże że do dziś nie jestem w stanie mu wybaczyć. Podczas tych miesięcy mimo wszystko poradziłam sobie. Odzyskałam chęć życia za sprawą nowego ukochanego, poznawałam nowych ludzi, nie myślałam o przeszłości ale gdy tylko dochodziło do spotkań z moimi starymi znajomymi fantom mojego ex powracał i powraca w różnych formach .
Jednak mój prawdziwy problem polega na tym że moi wspaniali "przyjaciele" ostatnio doszli do wniosku, że mają dosyć spotkań, gdzie muszą wybierać "zaprosić jego, czy ją?" i poradzili mi abym zaczęła "tolerować" jego obecność.
Przepraszam, zostałam skrzywdzona bardzo, mam siedzieć i uśmiechać się sztucznie w towarzystwie jego, i jego ciężarnej dziewczyny, udawać że jest ok? Totalnie chora sytuacja!
Mój błąd w tym wszystkim polega na tym, że gdy z nimi rozmawiałam, i powracał temat rozstania, czasami zdarzyło mi się powiedzieć w złości na mojego ex parę nieprzyjemnych słów (wiadomo, jak to kobiety). On na coś takiego nie miał okazji (zawsze jest ze swoją nową dziewczyną) a poza tym, nawet jak miał, to przecież wiadomo że raczej tego nie rozdrapywał, skoro się szczęśliwie zakochał.
Mi jest trudno przyjąć podobną postawę, bo pomimo że też jestem na nowo zakochana, mój wybranek jak wspominałam jest daleko, i widujemy się rzadko. Nie mam wsparcia "ciągle i na żywo". W każdym razie mam wrażenie że W ICH OCZACH teraz ja stałam się tą co się użala nad sobą, co pragnie obgadywać, choć tak nie jest. Jak mówiłam, skupiona jestem raczej na swoim życiu, ale temat ex działa na mnie jak płachta na byka.
Mówiłam im "nie interesuje mnie jego życie", a oni wraz swoje, co jakiś czas rzucają mi jakąś wiadomość i tylko nie wiem czego oczekują ode mnie? Komentarza? Czy uśmiechu "ojej, to cudownie" .
Pomyślałam żeby zrobić sobie przerwę. Na zasadzie dać im spokój na jakiś czas. Bo ich psychoanalizy względem mnie i rady, do których sama już dawno doszłam mnie bardzo krzywdzą, albo nie maja nic wspólnego ze mną... Powinnam im o tym powiedzieć co piszę tutaj? Niby tak, ale problem polega na tym że nie chcę zaczynać tematu (znowu wyjdę na idiotkę). A oni z jednej strony nie chcą już powracać do tego co wydarzyło się prawie rok temu, ale z drugiej dostarczają mi newsy i to w bardzo entuzjastyczny sposób (nie wiem, wkrótce dowiem się pewno jak to cudownie że się ożenił?!)
Ktoś może powiedzieć, to nie są prawdziwi przyjaciele... Może i nie... A jednak, jakoś żal mi tych lat znajomości, nie chcę tracić kontaktu z nimi, ale nie chcę oglądać byłego chłopaka i mieć z nim cokolwiek wspólnego... Przebaczyć z czasem może i można, ale pewnych ran nie da się wyleczyć, zapomnieć ...