Dzień dobry Czarna Kotko!
Po przeczytaniu Twojego ostatniego posta mam ochotę zapytać Cię: co się stało? Co się stało w Twoim życiu? Skąd tak wrogi (wmawiasz sobie, że racjonalny) stosunek do religii? Z Twoich słów wynika, jak bardzo nie rozumiesz wielu spraw, o których chcesz pisać. Czy wychowywałaś się w katolickiej rodzinie, czy może właśnie nie? Czy był kiedykolwiek okres w Twoim życiu, że mogłaś świadomie powiedzieć o sobie tak, jak ja teraz mówię: "jestem katoliczką"? Jeśli nie chcesz, nie musisz odpowiadać na moje pytanie. Tak tylko się zastanawiam, ale bardziej chodzi mi o to, by Ciebie skłonić do takich autorefleksji
Poruszyłaś sporo trudnych wątków, przebija się przez Twoją wypowiedź jedno: nie masz rzetelnych informacji, patrzysz na Kościół, na spowiedź, na wiarę w strasznie stereotypowy, daleki od prawdy sposób. Postaram się pokazać Tobie inną perspektywę.
Z tym "wmawianiem" dzieciom grzechu jest zupełnie odwrotnie. Po pierwsze dzieci chodziły do I Komunii w II klasie w wieku 9 lat, teraz ze względu na reformę szkolną są w III klasie - wiek nie ulega zmianie (tzn. są różne sytuacje wyjątkowe, ale reguła jest taka: dziecko ma 9 lat). W tym też wieku po raz pierwszy idą do spowiedzi. A teraz proste pytanie, mały przykład: czy kłamstwo, oszustwo jest czymś złym? czy kradzież jest czymś złym? czy okrucieństwo, przemoc wobec słabszych jest czymś złym? Założę się, że odpowiesz: "tak". Teraz powiedz mi, czy dzieci w wieku 9 lat nie kłamią, nie zdarza im się bić słabszych, a nawet kraść? Zdarza się, prawda - a więc faktem jest, że dzieci są w stanie popełniać naganne czyny. Dzieci w tym wieku rozumieją już pewne normy społeczne, rozumieją że istnieją zachowania dobre i złe. Teraz zapewne powiesz, że to my, dorośli wmuszamy w nie pewne widzenie świata i fałszywie wmawiamy im dobro i zło, które to są jedynie konstruktami społecznymi. Cóż, wiesz, że tu się nie zgodzę, wierzę w cnoty i absolutne idee, ale nie o tym mowa. Więc cóż - dzieci są socjalizowane do życia w grupie, w społeczeństwie: uczy je się rozpoznawania dobra i zła, także w swoich zachowaniach. I nieraz się je w jakiś sposób karze, ale pokazuje się też mechanizmy radzenia sobie z takimi sytuacjami. To wszystko dzieje się w rodzinie, w przestrzeni publicznej "pozareligijnie". W rozwoju wiary pokazuje się dziecku nie tylko, że niektóre czyny są złe, ale daje się drogę do walki, narzędzie pozwalające na oczyszczenie i umacnianie więzi z Bogiem (a nie brutalnej kary, tortury, jakbyś chciała widzieć spowiedź). Masz rację, że dziecko w wieku 9 lat nie będzie w stanie podejść do sakramentu pokuty i pojednania z dojrzałością, ale w tym momencie wchodzi na nowy odcinek drogi, rozpoczyna się długi, trwający całe życie proces duchowego wzrastania.
Co do samej masturbacji. Cieszę się, że znajdujemy, przynajmniej w części zagadnienia, punkty zbieżne. I tak, masz rację, że zdarza się, iż kompulsywne masturbowanie się to objaw głębszych problemów - ale, mówiąc kolokwialnie, jest to jak leczenie dżumy cholerą. Czy marzyłabyś o tym, aby Twoje dziecko zamiast przepracowywać swoje lęki, frustracje po prostu rozładowywało napięcie? Przecież to nie rozwiąże tych głębszych problemów, nie pomoże sobie z nimi poradzić, pokonać - owszem odsunie problem w czasie, da przyjemne uczucie zrelaksowania, odpręży, ale co potem? Nic. Człowiek uczy się takiego, biernego w sumie, unikowego radzenia sobie z trudnymi sprawami. Tak w sferze psychicznej, jak fizycznej... A uzależnienie dodatkowo pogłębia problem. Pomoc musi polegać zarówno na wyprowadzeniu człowieka z tego głębszego problemu, o którym mówisz, jak i z niewłaściwego (w istocie niedojrzałego) sposobu radzenia sobie z takimi sytuacjami.
Mówisz o "potępianiu" i "naznaczaniu" osoby - znów błędnie interpretując sakrament spowiedzi i naukę Kościoła. Potępiony jest grzech, zaś człowiek, który się w ten grzech uwikłał zostaje przez Boga przyjęty z miłością. Ja w wielu sytuacjach miałam to doświadczenie, ale ono przychodzi z czasem, gdy potrafimy się otworzyć, zrozumiemy znaczenie sakramentu. Poza tym spowiednik ma obowiązek rozeznać konkretną sytuację i pouczenie, podejście do każdego grzechu musi dostosować do sytuacji konkretnej osoby: jej wieku, jej świadomości, poziomu dojrzałości itd... Nie jest tak, że identycznie potraktuje masturbującego się niepewnego siebie trzynastolatka i trzydziestoletniego ojca rodziny. Nie ma w tym żadnego okrucieństwa, ani automatyzmu. Ty jednak, zdaje się zauważasz w tym jakiś sadyzm.
Czarna Kotko! Mówisz: "Pisałam już, to nie jest opinia na temat osoby Boga, ale na temat tego jak ludzie postrzegają tego Boga w swoim życiu." I ja to doskonale zrozumiałam, napisałam Ci nawet (przepraszam za ten autocytat, ale najwyraźniej muszę to jeszcze raz podkreślić):" nie rozumiesz też chrześcijańskich wyobrażeń tego KIM jest i JAKI jest Bóg i na podstawie fałszywych założeń usiłujesz "rozprawiać się" z nimi. (...) Ty mylisz pojęcie Boga wyrażające się w katolickim wyznaniu wiary z jakimś prymitywnym wyobrażeniem i potem usiłujesz to wyobrażenie wcisnąć w nasze usta!" Ty, Czarna Kotko, po prostu chybiasz celu nie piszesz o tym, jakie jest katolickie postrzeganie Boga, ale jakie ono jest według Ciebie. To jest jednak różnica.
Pytasz, chyba retorycznie, ale ja i tak odpowiem: "Czy takie samo przekonanie ma osoba umierająca właśnie z głodu, albo patrząca na bezsensowne cierpienie własnego dziecka?
Postawa otwartości na Boga, ufności i przekonania o tym, ze On się mną opiekuje nie jest prosta, i to nie tylko w sytuacjach granicznych, ale w ogóle nawet w codziennym życiu. Kryzysy wiary zdarzają się nawet w banalniejszych momentach niż ten opisany u Ciebie. I ja miałam chwile, gdy trudno było mi pomyśleć, że Bóg mnie kocha,sądziłam nawet, że to niemożliwe. Ale zapewniam Cię, że także i w sytuacjach skrajnych, wyczerpujących psychicznie i fizycznie znajdują się ludzie dojrzali w wierze, ufni - także w obozach koncentracyjnych, w okresach epidemii, podczas prześladowań i wojen - nie tracący tego wyjątkowego przekonania, ale odczytujący swoje położenie zupełnie inaczej. Nie w rozpaczy i poczuciu osamotnienia, ale z silnym przekonaniem obecności Boga, nawet we włączeniu swojego cierpienia w Mękę Pana! To dla mnie niepojęte, ale wiem, że prawdziwe.
Próbujesz oczywiście takie przypadki racjonalizować, psychologizować. Redukujesz człowieka bardzo mocno. Nie widzisz wymiaru duchowego. To, ze społeczeństwa nie są z reguły ateistyczne nie świadczy o silnym strachu i potrzebie "wytworzenia" w sobie poczucia sensu, jest wręcz odwrotnie - jest próbą odpowiedzenia na to, co duchowe (i uniwersalne), na poczucie, że jest "coś więcej", na transcendencję, którą człowiek czuje przecież w sobie. I często te próby były bardzo nieudane (bo nie wychodziły od Boga, ale od człowieka, z tego drugiego końca...). I niekoniecznie chodziło o "nadanie sensu bezsensownemu", o wyimaginowane pośmiertne kary i nagrody. Przecież wiele religii starożytnych nie miało takiego pojęcia - dobrych i złych w zaświatach miał spotkać ten sam los! A mimo to ludzie potrzebowali religii. Sądzę, że świadczył to o duchowych potrzebach człowieka i o tym, że w jakiś sposób przeczuwa Boga.Chrześcijaństwo jako religia objawiona przez Niego pokazuje prawdę o życiu, o sensie istnienia, odsłania to, czego przed tysiącami lat człowiek szukał na własną rękę...
Hm... A na końcu stawiasz rzekomo sprawy na ostrzu noża, nie rozumiejąc najwyraźniej tego, co Tobie napisałam. Wybacz, że tak o tym piszę, ale odnoszę wrażenie, że Twój sposób myślenia wynika z nieporozumienia! Napisałam o grzeszności człowieka, bo jest ona uniwersalna, nie dotyczy tylko Autorki, ale każdego bez wyjątku, (mnie też!). Jest jak "wada fabryczna" po grzechu pierworodnym (zdaję sobie sprawę, że to nieprecyzyjne i słabe porównanie, ale tylko ono przychodzi mi do głowy) - ma ją każdy. Trudno winić człowieka urodzonego z połamanym sercem, by nie reagował bólem na próby sklejenia. Pytasz uparcie czy to jest wina Autorki, a ja już powiedziałam, że nie! Autocytat kolejny, napisałam Ci poprzednio bardzo jasno: "Nie jest to żadna wina Autorki."
Co do porównania do "lekarza"... Cóż, Twoja analogia jest nietrafiona. Idę do lekarza z piegowatą twarzą, a lekarz mówi, że to nic strasznego i żebym się nie przejmowała, bo to nie grozi zdrowiu. Właśnie lekarz, a nie "lekarz". To samo dotyczy Kościoła, a w konkretnej sytuacji konkretnej spowiedzi - kapłana. Właśnie - kapłana, a nie "kapłana". I tak, jak do lekarza idę ufając w to, że wykorzysta swoją najlepszą wiedzę medyczną zdobytą podczas studiów i lat praktyki, tak ufam i kapłanowi w to, że (mówiąc łopatologicznie) "wykorzysta swoją najlepszą wiedzę teologiczną zdobytą podczas studiów, a także łaskę bożą i moc otrzymaną wraz ze święceniami".
Nie mówimy o szarlatanach, prawda?
Co do okropnej sugestii, jakoby sakrament spowiedzi "on ma i mi da, ale oczywiście nie za darmo" to po prostu brakuje mi na Twoją złośliwość słów.