Mam ostatnio dużo czasu na przemyślenia.
Wychodzę wtedy z domu, idę do ulubionego parku, siadam na ławce z notatnikiem i spisuję wszystko co przyjdzie mi do głowy na temat sytuacji z ostatnich lat - w ten sposób próbuję dojść do tego, CO jest we mnie takiego, co pozwoliło psychofagowi po pierwsze wybrać akurat mnie, a po drugie doprowadzić do stanu totalnego poniżenia i pogardy dla samej siebie.
Nie będę oryginalna, mówiąc, że podwalin mojego braku poczucia własnej wartości, rozchwiania emocjonalnego, nadwrażliwości, nadmiernej empatii, zdolności do wybaczania i poświęceń, powinnam szukać we własnym domu rodzinnym oraz sposobie w jaki zostałam wychowana.
Pochodzę z tzw. "rodziny inteligenckiej", żyjącej na swój sposób, który dla mnie był i jest w dalszym ciągu nieco "hippisowski" i bardzo liberalny (jeżeli można w ogóle tak to określić).
Od maleńkości mnie i mojej siostrze była wpajana miłość do literatury, historii ( zwłaszcza naszego miasta), zasady dobrego wychowania (zachowanie przy stole, maniery, zwracanie się do osób starszych etc.), znajomość historii poszczególnych zabytków, zasady poprawnego wysławiania się ( a nawet akcentu i doboru słownictwa).
I ubiegam ewentualne pytania - nie, nikt nas nie "tresował", po prostu dla nas zasady wpojone nam przez mamę były zupełnie naturalne i normalne ( z resztą do dzisiejszego dnia jestem jej za to bardzo wdzięczna).
Tutaj niestety kończy się utopia i zaczynają się realne problemy mojej rodziny.
Moi rodzice na pozór są bardzo podobni - przynajmniej w kwestii upodobań, poglądu na świat czy chociażby trywialnych zainteresowań.
Niestety, w innych, ważniejszych kwestiach, są kompletnie od siebie inni i mówiąc najprościej - powinni byli się rozwieść całe lata temu, być może zaraz po moim urodzeniu.
Moja mama jest z pozoru silną kobietą. Niestety jej siła, bierze się przede wszystkim z tego, że mój tata jest słaby.
Nigdy nie umiał zadbać o swoją rodzinę, więc przez całe życie robiła to mama - stając się prawie całkowicie odpowiedzialna za wszystkie sprawy finansowe i wiązanie końca z końcem.
Mój tata jest człowiekiem bardzo skrytym, wycofanym, osobą, która może nie odzywać się całe dnie, jeżeli ktoś pierwszy nie wyciągnie do niego ręki.
Nigdy nie troszczył się o nas - mamę, siostrę i mnie - zarówno pod względem materialnym (nigdy niczego od niego np. nie dostałyśmy), jak i pod względem emocjonalnym - nie rozmawia z nami (lub rzadko), nie przytula etc.
Mimo tego, wiem, że mój ojciec jest gdzieś tam w środku osobą bardzo wrażliwą i wiem, że na pewno cierpi, choć nie umie sam "wyjść do nas" zasklepiając się w sobie jak i fizycznie, we własnym pokoju.
Moi rodzice nie są razem od wielu lat, choć mieszkają ze sobą.
Wydaje mi się, że wszystko zaczęło się od tego, że moja mama z nadmiaru problemów, obowiązków jak również swego własnego bardzo traumatycznego dzieciństwa, zaczęła stopniowo popadać w alkoholizm.
Tata zaś uzależnił się w tym czasie od religii.
Pamiętam, że ojciec bardzo dotkliwie bił mamę, gdy siostra i ja byłyśmy bardzo małe.
Pamiętam WSZYSTKO, łącznie z tym, że to ja opatrywałam później mamę, obiecywałam jej, że "nie powiem babci", pocieszałam.
Pamiętam jak ojciec potrafił wyciągnąć z jakiś zakamarków, butelki zostawione przez mamę i ustawić je w szeregu, przez całą długość kuchni, czekając na jej reakcję.
Bardzo szybko nauczyłam się z siostrą chować i ukrywać "dowody zbrodni" - znałyśmy potencjalne schowki mamy i regularnie je przeszukiwałyśmy, by gdy tylko coś znajdziemy, wyrzucić do kosza lub wynieść z domu.
Gdy miałam 6- 7 lat zostałam wysłana do babci, która mieszkała w tym samym mieście, ale bliżej mojej szkoły podstawowej. Oficjalna wersja brzmi w ten sposób, że mieszkając u babci, miałam mieć bliżej do szkoły. Mniej oficjalna natomiast jest taka, że w ten sposób miałam być izolowana od problemów rodziców by mogli sami rozwiązać swoje problemy.
Bardzo kochałam swoich dziadków i uwielbiałam z nimi przebywać - miałam swój pokój, każdy się o mnie troszczył, a gdy wracałam do domu na weekend, wszystko było posprzątane "na moją cześć" i znów stawałam się ukochanym dzieckiem.
I tak sobie rosłam, aż byłam na tyle duża, że mogłam stawić czoła sytuacji w domu i wróciłam tam na stałe mając kilkanaście lat.
Wtedy mój tata zaniechał przemocy fizycznej wobec mamy i dni stały się na pozór normalne.
Tzn. moja mama harowała, a tata tylko na parę godzin wychodził do pracy ( ulubione pytanie mojej siostry to: "czy tata jest w domu? Nie ma? Ale fajnie!").
Moja mama przez wszystkie następne lata, nadal od czasu do czasu sięgała po alkohol. Nie codziennie, ale w momentach największego stresu, problemów finansowych lub kłopotów ze mną lub siostrą. Nie była bardzo pijana, była po prostu nieco "pod wpływem", obie z siostrą stałyśmy się niezłymi alkomatami, by wiedzieć w jakim obecnie znajduje się stanie.
Nigdy nie było to picie "na umór". Raczej w sekrecie, po cichu, "elegancko". Nigdy w naszej rodzinie na stole nie pojawił się alkohol. Do dzisiejszego dnia, gdy obie z siostrą jesteśmy już dorosłe, nawet chcąc kupić sobie jedno piwo (nawet na spółkę), chowany butelkę po nim do szafy i wyrzucamy ją następnego dnia. Robimy to a automatu, nawet śmiejąc się przy tym czasami..
Tak wiem - to chore.
W moim domu nie ma niczego "wspólnego", żadnych wspólnych zajęć, tradycji.
Wszystko jest jakieś takie płynne, każdy robi to na co ma ochotę.
Nie mówi się o problemach, rachunki lub listy z banku chowa się do ciemnych kątów, gdzie nikt nie patrzy.
Nie sprząta razem, nie chodzi na zakupy, nie siedzi wspólnie przy stole.
Jesteśmy "my" - mama, siostra i ja oraz "ojciec".
Wszystkim to chyba odpowiada, choć nie do końca.
Ale jakoś to wszystko się kręci, jakoś "płynie" - no właśnie "jakoś".
Mama starała się wychować nas na silne, świadome swojej wartości kobiety. Bardzo nas kocha, a my dałybyśmy się za nią pokroić i poćwiartować. Ona ma tylko nas, a my widzimy w niej siebie same.
Mamy z nią niesamowicie mocną więź emocjonalną, choć oczywiście bywają dni gdy się kłócimy, wrzeszczymy lub nawet przez siebie płaczemy.
Ta więź przypomina właśnie roller coaster, z którego nie można wysiąść i który przyprawia cię czasami o okropny ucisk w żołądku lub euforię spowodowaną pędem powietrza.
I teraz właśnie, chciałabym się raz jeszcze wrócić do tego jak to się u licha stało, że w moim życiu znalazł się psychofag i zabawił w nim tak długo?
1. Po pierwsze brakowało mi "domu". Ale również jako miejsca fizycznego, o które mogłabym dbać, być za nie odpowiedzialna.
Gdy po raz pierwszy go poznałam, straciłam z powodów finansowych mieszkanie w którym mieszkałam do tej pory z mężem ( w którym mieszkaliśmy cały rok).
Mieszkanie, które zostało odremontowane sumptem mojej mamy, urządzone w najmniejszym szczególe przeze mnie.
Miejsce w którym "mogłam oddychać" i które było moim jedynym, do końca spełnionym marzeniem.
Mój mąż dostał bardzo korzystną propozycję wykupienia tego mieszkania od moich rodziców (należało do nich), ale stwierdził, że "nie opłaca się inwestować w nieruchomości" i że w takim razie woli wrócić do swojego domu rodzinnego.
Mąż wrócił do swoich rodziców, a ja do swoich (ja jeszcze studiowałam, mój mąż dopiero zaczął pracę).
Byłam tym wszystkim załamana - postawą mojego męża, rozpadającym się związkiem, problemami finansowymi rodziców oraz stratą dachu nad głową. Zaczeliśmy w tym okresie rozmawiać o rozwodzie.
Popadłam w depresję.
Natomiast gdy poznałam psychofaga, on prawie z miejsca powiedział, że będzie o mnie dbać, że powinnam wprowadzić się do niego, założyć z nim rodzinę i mieć wreszcie prawdziwy DOM - fizycznie i emocjonalnie.
Wpadłam po uszy.
Jeszcze nie wiedziałam, że z czasem ten dom, będzie oznaczać kontrolę i nieustającą inwigilacje - co, jak i z kim.
2. Mimo, że zawsze powtarzałam sobie, że nie chcę wiązać się z mężczyzną podobnym do mojego ojca, to jakimś cudem zawsze wybierałam niedojrzałych emocjonalnie partnerów, wycofanych, niezdecydowanych, nie umiejących okazywać uczucia, ale za to BARDZO inteligentnych, oczytanych, żyjących we własnym świecie.
Prawie każdy z nich mógłby przytoczyć słowa Stachury:
"Z nim będziesz szczęśliwsza
Dużo szczęśliwsza będziesz z nim
Ja cóż - włóczęga, niespokojny duch
Ze mną można tylko
Pójść na wrzosowisko
I zapomnieć wszystko (...)"
A ja myślałam: "Proszę, jaki romantyczny, niespokojny duch! Na pewno zdołam go nieco bardziej udomowić przy całej tej poetyckiej naturze."
Jakoś nie dostrzegałam, że większość z nich w gruncie rzeczy podobna jest do mojego taty - bardzo odlegli emocjonalnie.
Psychofag był jednak inny, co chyba najbardziej mnie w tym wszystkim zdziwiło.
Kompletnie nie mój "typ", mężczyzna na którego normalnie nie zwróciłabym uwagi.
A jednak okazało się, że w tym okresie najbardziej brakowało mi również kogoś, kto by się mną "zaopiekował", "poświęcił czas i uwagę" i dowartościował - a on robił to wspaniale. Brakowało mi po prostu ojca.
Teraz się z tego śmieję, ale naprawdę na samym początku, miałam wrażenie, że mogę się poczuć przy nim znów mała, a on się mną zaopiekuje, czego nikt inny do tej pory nie robił.
3.Dlaczego nie odeszłam od niego gdy zaczęło się dziać naprawdę źle, gdy byłam opluwana, poniżana i wyzywana?
Proste - ja nie umiem nie wybaczać. Nie umiem się długo złościć, choć zła jestem cały czas na siebie samą.
Jestem przyzwyczajona do awantur z dzieciństwa, do krzyków i podniesionych głosów (choć u mnie nikt nikogo nie wyzywał ani nie przeklinał).
Wiem, że dużo umiem i wiem, ale cały czas w środku jestem niepewna siebie i swojej wartości.
Podświadomie jakoś czułam, że "zasługuję" na to co mnie spotyka z jego strony, że po prostu dostaję to co mi się należy.