pollyanna napisał/a:Zazdrości,
to nie tak.
Ja myślę, że większość z nas już zrozumiała dużo. Ale jest ogromna przepaść między tym, czego się dowiedziałyśmy, a aplikowaniem tego w codziennym życiu.
Na razie chyba się oswajamy z tym, czego się dowiedziałyśmy. I dopiero pomalutku uczymy się z tym żyć.
Nie martw się, myślę, że większość z nas (i chyba nie mówię tutaj tylko za siebie) jest już na dobrej drodze... Tylko że ta droga nie jest prosta i usłana różami, więc jeszcze trochę potykamy się o kamienie, ale wciąż idziemy dalej.
O tak, najgorzej zaaplikować to w codziennym życiu. Przynajmniej na początku. Uświadomić sobie problem to jedno, podjąć jakąś decyzje odnośnie swojego partnera, zmiany siebie to drugie, ale zacząć ten bieg nowych zdarzeń - to trzecie - najtrudniejsze.
Ja obecnie tkwię usilnie w punkcie drugim, i jest on dla mnie stały, constans, jak w fizyce. Pewne rzeczy mam już uświadomione, pewne rzeczy czekają aż wezmę się w garść i wcielę w życie, tylko motywacji brak. Musi mnie ktoś kopnąć w tyłek, bo sama siebie od tyłu nie podejdę.
Ach:(
Zastanawiam się nad jednym tylko - skąd w nas kobietach taka niemoc emocjonalna jakaś, poplątanie, popapranie. Skąd tyle kompleksów i skąd nieumiejętność mówienia: nie.
Nasze zachowanie, takie a nie inne, skądś się wykluło i ja właśnie nad tym rozmyślam.
Mam taki swój wzór - przyjaciółkę, nie jest może piękna, ale ładna - to tu nie najważniejsze, imponuje mi jej samodzielność, to, że potrafi powiedzieć każdemu prawdę, że ma swoje zdanie i umie je wyrażać, nie zważając na krytykę innych, nie boi się skarcić chłopaka za złe zachowanie, tylko mu je wypomieć, chyba nie boi się być sama.. Zazdroszczę jej tego. Wiem, że zawsze sobie poradzić, też chciałabym taka być.
A tak na sam koniec, bo pomaga:
Ponieważ w tych wszystkich pytaniach i próbach odpowiedzi, z konsekwencją godną lepszej sprawy, my, kobiety, gubimy siebie. Ważne staje się nie to, co ja, ale to co myślą inni, czują, odrzucają, szanują. Ze strachu, roztrzepania czy wręcz niefrasobliwej bezmyślności przeoczyłyśmy tak brzemienny w skutki fakt, iż naszym najbardziej bezwzględnym i podstępnym wrogiem w życiu jest nie kto inny, tylko my same. Dzieje się tak prawie w każdych okolicznościach - niezależnie od tego, czy jesteśmy bierne i zakompleksione, czy wzbudzamy powszechny podziw, czy boimy się, że na wszystko już jest za późno i przegrałyśmy życie, czy też cieszymy się, że ciągle niesie ono nas wznoszącą się falą. A przecież gdzieś tam w głębi serca pragniemy odnieść życiowy sukces. Intuicyjnie czujemy, że nie jest nim ani torebka od Gucciego, ani wakacje na Dominikanie, o których przeczytałyśmy w kolorowej gazecie, ani nawet nie mąż na "złotym łańcuchu". Nie święty spokój, nie dach nad głową i pewność lichej emerytury. Sukces, na którym naprawdę powinno nam zależeć, to odnalezienie samej siebie. Pogodzenie się z samą sobą i traktowanie siebie, a nie innych, jako punkt odniesienia do tego, co w życiu najistotniejsze. W naszym życiu.
To czego nie zrobię dla siebie sama, tego nie zrobi za mnie i dla mnie nikt inny. Nawet jeśli jestem przekonana, że już wiem, o co mi w życiu chodzi, że wszelkie z tym związane rozterki i perturbacje mam za sobą, nadal muszę być czujna. To dopiero początek.
Z jednym "ale" - ciągle jeszcze nie nauczyłyśmy się, że nie warto i nie należy, dla naszego wspólnego dobra, traktować mężczyzny jako punktu odniesienia, tego, co dla nas, kobiet, jest i powinno być najważniejsze. Dom, rodzina, zawód, przyjaźń, plany na życie. Najpierw moje, a dopiero potem jego i moje, czyli nasze wspólne plany. To zdrowa dla nas i uczciwa wobec niego kolejność.
Niestety, prawie nikt nas wcześniej nie ostrzegł, że bycie za wszelką cenę "miłą dziewczynką", a potem "szlachetną panią" to najlepsza droga do osobowościowego zatracenia. Odtąd już zawsze będziesz dla innych, nie dla siebie.
(Małgorzata Domagalik - Siostrzane uczucia)