Witajcie,
Mieszkam z narzeczonym za granicą.
Są dobre momenty, ale jest wiele kłótni, cichych dni.
On jest bardzo krytyczny, a ja źle znoszę krytykę i się denerwuję. Nie mówię, że jestem ideałem, pewnie też mam swoje za uszami.
Przeszliśmy trudne chwile, praktycznie nie było w trakcie trwania naszego związku dłuższego czasu stabilizacji. To choroba, to kłopoty, że on nie może znaleźć pracy, kłótnie, że cały czas gra na kompie, a w domu brudno. W końcu wywalczyłam, że sprząta raz w tygodniu i gotuje.
Ciągle życie nas doświadcza. Najbardziej przeszkadzają mi jego oceny. Ja pracuję, koordynuję sprawy związane z organizacją wesela, on twierdzi, że w związku może być jeden szef, więc ja się mam tym zajmować, po czym ocenia negatywnie moje wybory. A ja nie potrafię tego olać, przejmuję się i chcę żeby wszyscy byli zadowoleni, szukam dalej, albo zaczyna się kłótnia.
Ostatnio pokłóciliśmy się o finansowanie wesela. Na początku myślałam, że to pani młoda płaci za wesele, ale gdy okazało się, że będę miała 13 gości a on ma 3x więcej, stwierdziłam, że jest to niesprawiedliwe i należy tradycję odrzucić, bo mamy 21 wiek i chciałabym, żeby była jakaś sprawiedliwość od samego początku trwania małżeństwa.
(Zaczęłam na to zwracać szczególną uwagę gdy uświadomiłam sobie ile czasu on nie pracuje. Mieszkamy razem za granicą od 2,5 lat, z czego 2 lata on jest bezrobotny. Ciężko mu przychodzi szukanie pracy, bo ma problem z językiem i się boi.)
Nie jestem ideałem, denerwuję się i potrafię podnieść głos, szczególnie gdy już puszczą mi nerwy, ale kto by to wytrzymał?
Przygotowałam rozliczenie budżetu wesela, jaki jest budżet i kto powinien za co płacić. Za ciuchy każdy sobie, za sprawy formalne pół na pół, za wesele proporcjonalnie do liczby gości. I usłyszałam, że forma mu się nie podoba, że ma wrażenie, że rozmawia z bankierem, a nie z narzeczoną.
Nie wiem już co ja znowu źle robię, mam czasami wrażenie, że on specjalnie wpędza mnie w poczucie winy, bo chce się odegrać.
Oczywiście się wkurzyłam, podarłam tą kartkę, nie rozmawiałam z nim całe popołudnie, żeby się nie pokłócić.
Potem napisałam mu list, że w takim razie oddaję mu pałeczkę, bardzo proszę samemu to koordynować i obliczyć, żeby było tak jak on chce.
W odpowiedzi dostałam kolejne oceny, że go tłamszę, że on nie ma prawa do uczuć i do krytykowania mnie, że ciągle musi siedzieć cicho, a ja za to mam prawo do złości i go atakuję i obrażam. A co do koordynacji to ja mam się dalej tym zajmować. Że trzeba mu było powiedzieć ile ma zapłacić, bez szczegółowych wyliczeń.
Czy ja jestem potworem, bo rzetelnie podchodzę do tematu i chciałam mu wytłumaczyć jak to policzyłam?
Powiem wam, że tu opisuję jedną kłótnię, ale stoi za tym jakiś schemat.
Niby ja jestem dyktatorką, ale w zasadzie to on zarządził, że przeprowadzamy się do Polski i mamy mieszkać z jego rodzicami, i nic w sumie go nie obchodzi, że ja nie chcę wyjeżdżać, bo mam długi i lepiej byłoby jeszcze trochę zostać, ani że nie chcę mieszkać z jego rodzicami, którzy się do wszystkiego wtrącają.
Do ślubu został mi miesiąc, jestem załamana, nie wiem co robić.
Jego raz narzeczona przed ślubem zostawiła i ma traumę. Mi przeszkadzają ciągłe kłótnie i nie wiem jak to będzie.
On twierdzi, że kłócimy się tylko czasem, w ogóle inaczej widzimy te sprawy.
Postanowiłam, że po ślubie jeszcze tu wrócę, zanim on nie znajdzie pracy w Polsce, bo nie mogę być aż tak naiwna i głupia, muszę zadbać o siebie.
On mi jeszcze powiedział, że kupi meble do kuchni sam, bo to jego mieszkanie, i w razie rozwodu ich ze sobą nie zabiorę.
Z daleka wieje tu niepewnością i brakiem zaufania. Jestem przerażona, nie wiem, czy to stres przed ślubem, czy mamy poważny problem i nie chcę się przed sobą przyznać.