W niedzielę około godziny 08:20 ze skierowaniem trafiliśmy do szpitala z moją 11-miesięczną córką.
Objawy to silna biegunka, wymioty, dziecko było apatyczne, co chwilę przysypiało. Ku uciesze, nikogo przed nami nie było, więc spodziewałam się szybkiego udzielenia pomocy. Tuż po naszym przyjściu, zjawiło się małżeństwo z równie małym dzieckiem i zostali wezwani do gabinetu. Gdy opuścili gabinet, po kilku minutach wyszła z niego przyjmująca dyżurna pani doktor - niedbale spytała co dziecku dolega, na co zdążyłam odpowiedzieć dwoma słowami "biegunka, wymioty" , ponieważ pani doktor bez dalszego wysłuchania ani obejrzenia dziecka stwierdziła, że zaraz następuje zmiana i przyjmie nas już inny lekarz, po czym zamknęła gabinet na klucz i wyszła do innego pomieszczenia szykować się do wyjścia. Była wtedy godzina 8:50. Około godziny 8:57 na korytarzu zjawił się nowy pan doktor - poprzednia lekarka już na korytarzu ubrana w kurtkę (!) rzuciła szybko w kierunku doktora informację, że w kolejce czeka dziewczynka z biegunką i wymiotami. Lekarz przyjmujący dyżur musiał się przebrać, otworzyć gabinet, więc zostaliśmy przyjęci dopiero około godziny 9:10. Dziecko już przelewało się przez ręce - wstępna diagnoza to rotawirus - organizm bardzo silnie zakwaszony, zapach acetonu z ust. Córka została natychmiastowo przyjęta na oddział, gdzie została podpięta pod kroplówkę i aparaturę monitorującą pracę serca - chwilami wysoko skakało tętno i były wysokie wahania poziomu glukozy zagrażające życiu.
Poradźcie, bo ja już przez ten cały stres jestem kłębkiem nerwów i nie myślę racjonalnie, ale wydaję mi się, że nie powinno dojść do sytuacji, gdy pani doktor zamyka gabinet, gdy nie ma jeszcze lekarza zmieniającego. W sumie nie było kolejki (!) a do gabinetu zostaliśmy przyjęci po tak długim czasie, a sama lekarka opóźniła przyjęcie dziecka o 20 minut, gdzie liczyła się każda sekunda...
Doszło do zaniedbania ze strony szpitala?