Moja sytuacja jest obecnie bardzo dla mnie trudna, otóż rozwodzę się po roku małżeństwa, człowiek z którym byłam związana okazał się zupełnie nieobliczalny, agresywny, najprawdopodobniej zaburzony emocjonalnie. Nie chodzi tutaj o inną kobietę, no nie licząc jego matki. Jest mi niezmiernie ciężko przejść przez ten czas, z mężem nie widziałam się już od kilku miesięcy, zniknął z mojego życia zupełnie nagle, niespodziewanie. Długa historia.
Mam bardzo bliską przyjaciółkę. Jesteśmy obie w tym samym wieku - mamy 29 lat.
Ona bardzo długi czas była sama, nie szukała nikogo, wręcz odpychała od siebie mężczyzn i była nastawiona raczej na "nie". Z resztą ciągle miała o sobie mniemanie, że jest nieatrakcyjna i niefajna (choć zawsze mówiłam jej że to nieprawda). Dosłownie miesiąc po tym jak mnie opuścił mąż ona.......chyba odnalazła miłość swojego życia. Zupełnie nagle, niespodziewanie, przychodzili od dłuższego czasu w to samo miejsce, ona nie zwracała na niego specjalnej uwagi, on do niej zagadał. No i są razem. Niesamowicie ogarnięty, fajny i mega przystojny facet.
A ja?
Jestem tak strasznie o to zazdrosna, że po prostu boję się że jest to jakaś próba dla naszej przyjaźni, nie radzę sobie z tą zazdrością. Nie miałabym w sobie tego uczucia gdybym sama miała wciąż szczęśliwe małżeństwo, bo jak tak było (choć widocznie była to tylko iluzja) to zawsze chciałam żeby sobie znalazła kogoś fajnego, żebyśmy mogli spotykać się we czwórkę. A teraz? Czuję się tak strasznie opuszczona.
Ona w dodatku zachowuje się normalnie jak przystało na osobę bardzo zakochaną.....czyli niespecjalnie w tym momencie liczy się z moim bólem i nie przebiera w słowach: opisuje mi niemalże ze szczegółami ich życie erotyczne, co robili, gdzie pojechali, jak bardzo on jej się podoba i tak dalej.
Boję się bardzo, że karty się odwróciły i teraz ja zawsze będę sama. Boję się, że nie zaznam już takiego szczęścia. Moje szczęście z mężem okazało się złudne....karmiłam się iluzjami.....a teraz tak bardzo cierpię. Co tu robić?
Zmienić koleźankę na cierpiącą , tak jak Ty . Bo tej z zazdrośći moźesz , tylko źycie zniszczyć .
Nie zniszczę nikomu życia. Przede wszystkim cieszę się bardzo jej szczęściem, że jej się udało. A z drugiej strony jest mi przykro, że akurat w tym momencie nie udało się bardzo mi. Nie zamieniam tego uczucia w zawiść, ani w chęć zniszczenia komuś życia.
Potrafię płakać i żalić się samej sobie gdy ona powie mi np przez telefon jak u niej dobrze. Mam swoje życie, kocham to co robię, ale te ostatnie wydarzenia po prostu poobijały mnie trochę. Mam sporo zainteresowań i to wcale nie jest tak, że jestem nieciekawą osobą bez własnego życia, którą tylko facet może uszczęśliwić. Nigdy tak nie było. Nawet gdy był mąż, lubiłam czasami pochodzić własnymi ścieżkami i pocieszyć się z własnego towarzystwa.
Jednak brakuje mi kogoś, czyja miłość tak po prostu nie wygaśnie. Brakuje mi momentów, gdzie móżna się wspólnie cieszyć życiem, powiedzieć komuś co dzisiaj się wydarzyło, wspólnie coś zaplanować itp. To i tylko to będzie dla mnie zawsze obrazem szczęścia, żadne tam na dłuższą metę cieszenie się samotnością.
Przeczytaj jeszcze raz dokładnie , co napisałaś w pierwszym poście . Ja teraz od takich ludzich , uciekam baaaaardzo daleko . Pozdrawiam
Agatan, ja jej nie daję w ogóle odczuć, że jestem zazdrosna. Uśmiecham się do tego co mówi i NAPRAWDĘ SZCZERZE życzę jej szczęścia. Spełniło się tak naprawdę to, co dla niej zawsze chciałam, a że przy jednoczesnym rozwaleniu mojego "szczęścia" to już inna sprawa. Zdaję sobie jednocześnie też sprawę z tego, że moje małżeństwo to nie było nic trwałego, mąż był uzależniony od swojej matki, ech osobny temat, więc w sumie "cieszę" się, że stało się to teraz niż później.
Ale mimo wszystko czuję pustkę.
Pustkę czujesz , to jest normalne . Ale jeźli będziesz trwała w tej pustce za długo i jednocześnie patrzyła na szczęście koleźanki , to zastanów się , jak długo tak wytrzymasz ?
Czy to na pewno jest przyjaźń???
Jak ty miałaś męża to było cacy, jak teraz ona ma kogoś, to już jest niefajnie? Może przyjaźniłaś się z nią bo była jak sama o sobie mówi "niefajna i nieatrakcyjna", bez nikogo. Wtedy super można podbudować swoje ego, a może masz tak niskie poczucie wartości ze musisz czyimś kosztem się dowartościować.
Nie pisze tutaj tego żeby Ci dowalić, ale zastanów się nad sobą.
Nie chcę trwać w pustce, przecież właśnie o tym piszę
Jeszcze raz powtarzam, że jestem ogólnie zadowoloną osobą, wszyscy mi mówili że patrzę z optymizmem na życie (przede wszystkim zresztą ów przyjaciółka). Zadowolona w miarę jestem, ale szczęście wyobrażam sobie jednak inaczej. I będę jakoś tam do tego dążyć, jeszcze jestem w miarę młoda, tylko teraz muszę się uporać z tymi burzami i rozwodem. Mam nadzieję wielką, że ktoś jeszcze na mnie czeka.....ktoś kto też sprawi, że zamienię się w taką "wariatkę", która nie poznaje samej siebie.
A co mnie przytłacza to doły, czasem brak nadziei i to że nagle widzę, że ludzie wokoło mnie mają poukładane życie (dlaczego wcześniej tego nie widziałam). Tylko tyle.
Stokrotko, przecież ja pisałam, że zawsze chciałam żeby poznała kogoś fajnego. Nawet mieliśmy się z mężem zabawić kiedyś w swatów, dobrze i tak że nic z tego nie wyszło. Piszę to szczerze.
Z resztą sama mi niedawno powiedziała, że ją na moim miejscu by strasznie wkurzało to, że jak ona coś akurat traci to inni obnoszą się ze swoim szczęściem więc i tak się dziwi, że jestem wyrozumiała.
Nie daję jej absolutnie odczuć nic a nic, że jej trochę zazdroszczę. Wiem tylko o tym ja. Poza tym nie wydaje mi się, żebym znowu była taka odosobniona teraz w tym uczuciu.....to jak z sytuacją gdy są dwie koleżanki, jednak traci upragnioną ciążę a druga w nią zachodzi. Oczywiście, że ta pierwsza cieszy się z powodu tej drugiej, ale też jest jej z tym źle, przykro i czuje zazdrość, czy nie jest tak?
"Nie daję jej absolutnie odczuć nic a nic, że jej trochę zazdroszczę. Wiem tylko o tym ja."
To jest nieprawda. Pisałem o tym w innym wątku. Gdybyś trafiła np. na mnie to bardzo prawdopodobne, że podświadomie był czuł, że coś jest nie tak. A kłamstwo to często miłego złego początki.
Miałam podobnie, ja nie mogłam mieć dzieci a przyjaciółka zaszła w ciążę. Ja poroniłam a ona urodziła zdrowe dziecko. Czułam się ohydnie, ale nie dlatego że ona ma ale dlatego że ja nie mam i ona mnie nie rozumie.
Rozumiem, że potrzebujesz wsparcia bo jest Ci ciężko a ona żyje w innym świecie.
Naprawdę wydaje mi się, że oceniacie mnie zupełnie inaczej niż faktycznie jest. To nie jest tak, że siedzimy sobie na kawie, ona opowiada o swoim facecie i o tym co razem robią, a ja w głębi serca sobie myślę "ach żeby im to się szybko skończyło, żeby była taka nieszczęśliwa jak ja itp". Nie jest tak. Mówię jej, że się z tego cieszę, że niepotrzebnie tak się zawsze zarzekała, że widocznie nic jej się w życiu nie należy, a co myślę w sercu: też to, że się cieszę z jej powodu i jednocześnie też to, że no kurde fajne wyczucie czasu ktoś miał na górze. Gdy ja jeszcze niemalże czuję na sobie dotyk męża, a jak otworzę szafę to wciąż pachną jego ubrania, mimo że ich tam nie ma.....a ona akurat opowiada mi o tym, jak ładnie pachnie jej facet i jak ją dotyka (dosłownie). Nie wiem dlaczego uważacie, że miałabym jej źle życzyć. To nie jest tak. W zasadzie to w głębi serca jej historia dodaje mi nadziei bo wychodzi na to, że faktycznie dzieją się rzeczy nieprzewidywalne i nie znamy dnia ani godziny (i to na szczęście dotyczy też rzeczy dobrych).
Ona rozumie, że jest mi przykro. Z drugiej strony ja trochę mniej rozumiem ją, chociaż staram się ją usprawiedliwiać bo przecież każdy jest inny.....bo ja.....gdy zaczęłam się spotykać z mężem, nie informowałam ją o tych wszystkich erotycznych szczegółach właśnie przez wzgląd na to, żeby jej nie było z tym źle. Ona natomiast potrafi mi wysłać smsa, że robili to dzisiaj na stole . Jest ok, staram się ją zrozumieć, człowiek zakochany nie jest do końca sobą (ona sama siebie by nie rozumiała jeszcze jakiś czas temu)....więc jest ok, ale z drugiej strony no po prostu przypomina mi to o tym, czego nie mam i co wciąż jest tak jeszcze świeżą sprawą.
Mąż okazał się jaki się okazał, ale fizycznie bardzo mnie pociągał.....może to też dlatego tak reaguję.
Nie jestem jakąś wredną małpą, która by chciała zniszczyć szczęście innych bo niech nie mają skoro ja też nie mam. To nie jest tak.
Bo sa rozne etapy w zyciu ludzi. Jedni maja cos w jednym okresie, inni w innym. Suma zwykle sie zgadza.
Przeczytaj jeszcze raz dokładnie , co napisałaś w pierwszym poście . Ja teraz od takich ludzich , uciekam baaaaardzo daleko . Pozdrawiam
Agatan, to co Cię tu sprowadza? Temat wątku zaznaczony został dosyć jasno. Nie napisałaś też niczego pokrzepiającego, chociaż twierdzisz, że nie lubisz negatywnych emocji.
Odnoszę wrażenie, że należysz do tego rodzaju ludzi, którzy są pozytywni jak wynik testu na HIV.
To "coś", co miałam ja okazało się bardzo złudne i po prostu nieprawdziwe. Nie chcę tutaj opisywać całej historii, ale mąż po prostu szukał bardziej matki niż partnerki. Nie zdawałam sobie wcześniej z tego sprawy, wyolbrzymiałam jego dobre cechy, a bagatelizowałam te złe i wszystko zrzucałam na jego złe dzieciństwo i brak przykładów. Koniec z końców, mąż powielił schemat swojego ojca - czyli opuścił mnie (żonę) bez słowa wyjaśnienia.....po prostu tak jakby umarł, zero kontaktu, zero odpowiedzi na mój kontakt już prawie od pięciu miesięcy. No i w poniedziałek pierwsza sprawa rozwodowa i wtedy go pierwszy raz od tego czasu zobaczę. To on wniósł pozew, pełen kłamstw, oszczerstw i zupełnie nietrzymający się kupy. W dodatku jeszcze uzależnienie od jego matki, która chciała go zatrzymać dla siebie, a w dniu ślubu powiedziała mi "pamiętaj on i tak jest mój". Naprawdę bardzo bardzo długa historia. Więc ja, tak naprawdę chyba nie mogę powiedzieć że coś miałam, owszem wierzyłam w to przez dłuższy czas, ale okazało się to zwykłą iluzją.
Dlatego wciąż mimo tego wszystkiego wierzę, że to co prawdziwe jeszcze jest przede mną. Staram się patrzeć w przyszłość bo wiem, że tam jest dla mnie miejsce, ale nachodzą mnie załamki....i pewnie też dlatego potrzebuję chociażby wygadać się na forum.
Co do kumpeli....życzę jej i zawsze życzyłam dobrze. Trochę się nawet niepokoję o to, że może do niektórych rzeczy doszło między nimi za wcześnie, widzę że się zaangażowała....ale mam nadzieję, że będzie w porządku. Że po prostu trafił swój na swego.
Czerwcowa, zazdrość - wbrew temu, co mówią niedzielni psychologowie, nie jest negatywną emocją. Jest ludzka. Negatywne może być tylko to, do czego jest ona w stanie doprowadzić.
Myślę, że to naturalne, że z zazdrością patrzysz na szczęśliwe związki. Jak długo nie knujesz przeciwko koleżance, to jest w porządku.
Jej zaaferowanie związkiem z pewnością nie pomaga. Myślę, że nie będzie nadużyciem, jeśli jej delikatnie powiesz, że z oczywistych względów nie jesteś w stanie się jej szczęściem obecnie cieszyć. Tak samo jak ona nie potrafi do końca Ci teraz współczuć. Wspierałaś ją latami i podnosiłaś na duchu. Jeśli to miało dla niej jakiekolwiek znaczenie, to pewnie zrozumie.
Swoją drogą potraktuj jej historię jako nadzieję na przyszłość. Kobieta, która całymi latami miała problemy osobiste, w końcu znalazła spełnienie. Masz dowód, że zdarzają się takie rzeczy i w związku z tym mogą zdarzyć się też Tobie.
Koczilla - powiedziałam jej już coś takiego podobnego, że cieszę się z jej powodu, ale nie umiem teraz tak do końca. Że cieszyłabym się naprawdę bardzo, gdyby mój związek był normalny i się nie rozpadł. Gdyby mój mąż okazał się w porządku człowiekiem, gdybyśmy nadal byli razem, a ona poznała tą swoją miłość to ja już dawno doprowadziłabym do sytuacji, żebyśmy wszyscy gdzieś w czwórkę wyskoczyli. Było to moje marzenie. Jesteśmy przyjaciółkami więc i razem z naszymi partnerami jesteśmy wszyscy przyjaciółmi. Tylko to się spełniło tak na opak, więc nie wiem do końca jaką lekcję mam z tego wyciągnąć.
Denerwuję się przed tym poniedziałkiem, planujemy z panią adwokat zmianę frontu, ale nie chcę tutaj pisać wprost bo świat jest mały. Ja jestem ogólnie dość silną dziewczyną, ale ta sytuacja z moim byłym już prawie mężem jest dla mnie taką straszną niesprawiedliwością, że po prostu będę z tym walczyć. Nie wiem tylko czy mi sił starczy. Czasem byłoby mi łatwiej myśleć, że on odszedł do innej kobiety.....a on odszedł po prostu do matki. Zabrał swoje zabawki i uciekł schować się pod maminą spódnicę. Przerosły go zwyczajne obowiązki dnia codziennego bo problemów jako takich jak to ludzie mają nie mieliśmy.
Z tego co piszesz, Twój mąż od początku nie był w stanie wypełniać swoich małżeńskich powinności. Czy już wcześniej miałaś sygnały, że on jest uzależniony od matki? Początkowo wnioskowałam, że porzucił Cię z dnia na dzień, ale teraz myślę, że nie mogłaś na niego liczyć już od dawna. Nie bierz do siebie, że on odszedł do Twojej teściowej. Oznacza to tylko tyle, że nie jest on w stanie stworzyć trwałego związku erotycznego (w sensie "miłosnego") z ŻADNĄ kobietą. Równie dobrze mogłabyś ubolewać, że niewidomy nie docenił koloru Twoich oczu.
Historii podobnych do Twojej jest naprawdę wiele. Sama znam pobieżnie osobę, która została porzucona przez męża zupełnie nagle. Facet odszedł wprawdzie do innej, ale żona też początkowo nie mogła uwierzyć, że już nie kocha, nie czuje potrzeby kontaktu. Moim zdaniem nie kochał nigdy.
Wracając do Twojej historii, pomyśl, że nie jesteś z nią sama. Teraz może Ci się tak wydawać, bo wokół mnóstwo szczęśliwych ludzi, najlepsza przyjaciółka zakochana po uszy. Minie jednak to, co złe, a Ty będziesz miała satysfakcję, że nie zmarnowałaś znacznie więcej czasu.
Agatan43 napisał/a:Przeczytaj jeszcze raz dokładnie , co napisałaś w pierwszym poście . Ja teraz od takich ludzich , uciekam baaaaardzo daleko . Pozdrawiam
Agatan, to co Cię tu sprowadza? Temat wątku zaznaczony został dosyć jasno. Nie napisałaś też niczego pokrzepiającego, chociaż twierdzisz, że nie lubisz negatywnych emocji.
Odnoszę wrażenie, że należysz do tego rodzaju ludzi, którzy są pozytywni jak wynik testu na HIV.
Nuda !
Pytasz czy wcześniej nie miałam sygnałów. Nie będę kłamać - sygnały były. Były sygnały uzależnienia od matki (dzwonił do niej żeby się zapytać czy wybrał dobry kolor kurtki, albo nie chciał abyśmy poszli potańczyć w danym dniu bo mama będzie wtedy wracała zza granicy itp). To było uzależnienie, ale bardzo dziwne i o dziwo na odległość (matka męża pracowała za granicą, jednak często dzwoniła i tak dalej, praktycznie po ślubie to już był na każde zawołanie, gdy przyjeżdżała to on bez pardonu pakował się i jechał na parę dni dni niej - pochodzi z innego miasta niż ja, mieszkaliśmy jednak w moim mieście). Nie były to jednak przed ślubem sytuacje nagminne, bardziej sporadyczne i tak jak piszę, zostawały w moich oczach rekompensowane dobrymi cechami, widziałam, że się dla mnie stara, troszczy, tak wtedy myślałam, czułam się kochana.
Po ślubie był dosłownie efekt kuli śniegowej - matka grozi, że syn jest zawsze jej i żebym tutaj o niego dobrze dbała, mąż wymiguje się od pracy zawodowej (miał zakładać firmę, przeznaczyliśmy na nią wspólne pieniądze, później jednak stwierdził że to nie takie proste i że on ma jeszcze czas bo jest młody). Za każdym razem gdy coś mu przestawało pasować, a były to naprawdę normalne, drobne rzeczy w związku np prosiłam go żeby przywiózł szafkę zamówioną ze sklepu, albo coś tam zrobił a to AKURAT w danej chwili jemu nie pasowało - to groził, że on w takim razie może tutaj nie mieszkać i że on wraca do swojego miasta. Wszystko było w porządku, gdy byłam jego pocieszycielką niedoli, gdy wysłuchiwałam jego żalów odnośnie całego świata, że wszyscy spiskują, że ludziom się udaje bo mają bogatych rodziców, że on to taki biedy pokrzywdzony bo nie miał ojca itp. Nie mówię....były też dobre chwile, bardzo dobre i to nimi się karmiłam. Wtedy mówił mi o tym, że jestem spełnieniem jego marzeń, że śniłam mu się na długo przed tym zanim mnie poznał i że on zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że jego matka ma problemy psychiczne i powinna się leczyć. Oferowałam mu pomoc, psychologa, abyśmy wspólnie rozwiązali to co go trapi, ale nie.....on problemu przecież nie miał, to wszyscy w około mieli. To był toksyczny związek, gdzie zatraciłam tak naprawdę samą siebie, wierzyłam mu za bardzo i za bardzo machałam ręką na jego dziwactwa wyolbrzymiając jendnocześnie jego dobre cechy (bo przecież każdy jakieś dobre cechy ma). Łudziłam się, że jestem dla niego na pierwszym miejscu.
Jest to dla mnie wszystko bardzo bolesne bo jest to uderzenie w mój czuły punkt jednak. Bardzo chciałam stworzyć dom, rodzinę z człowiekiem którego kochałam. Całe życie powtarzałam sobie, że przecież każdy ma wady. W momentach gdy było między nami dobrze, wierzyłam że pokonamy trudności i że tak pozostanie. Wierzyłam, że stworzymy rodzinę, przecież byliśmy już małżeństwem. To on się oświadczył, bardzo chciał tego ślubu, nie naciskałam na nic, zaskoczył mnie wtedy zupełnie, chociaż tak już powoli rozmawialiśmy o przyszłości.
Marzyłam o szczęściu rodzinnym, zostałam sama z własnymi pragnieniami i starająca się odzyskać samą siebie. Dosyć wychodzi.
uprawiam sport, mam zainteresowania, odnajduję siebie.......ale nigdy nie przestanę chcieć tego co jest dla mnie teraz nieosiągalne.
21 2014-10-23 14:40:52 Ostatnio edytowany przez Koczilla (2014-10-23 14:41:13)
Czerwcowa pogoda, nie ma niczego złego w tym, że chcesz rodziny. I to absolutnie n i e jest dla Ciebie nieosiągalne. Po prostu nie osiągniesz tego z tamtym człowiekiem.
Nie mam dostatecznej wiedzy, żeby stawiać diagnozy, lecz odnoszę wrażenie, że Twój mąż jest socjopatą. I nawet jeśli to nadużycie, proponuję Ci o nim myśleć w ten sposób. Łatwiej pogodzisz się z tym, że on podjął decyzję, na którą już nie masz wpływu, nie będziesz szukała winy w sobie.
Koczilla - tego samego słowa użyła psycholog, do której chodzę.
Teoretycznie i logicznie wiem, że nie jest to dla mnie nieosiągalne. Ale strach pozostaje. Jestem otwartą dziewczyną i znajomi mnie odbierają naprawdę jako optymistyczną osobę, ale prawda też jest taka że bywam nieśmiała w kontaktach z facetami, zwłaszcza takimi, którzy mi się podobają. Pewnie nie działa to na moją korzyść.
Tak, pragnę prawdziwej miłości i własnej rodziny. Niczego innego nigdy nie chciałam od życia. No, jeszcze zdrowia dla siebie i najbliższych. Cała reszta to kwestia wspólnego przepracowania i wspólnych wysiłków. To zawsze powtarzałam "mężowi", ale nie docierały do niego te słowa. Ja miałam optymizm, mówiłam mu, że wspólnymi siłami wyremontujemy mieszkanie, że wszystko jest dobrze.....on swoim pesymizmem ciągnął mnie w dół.
Popularny jest pogląd, że wszystko dzieje się po coś. Może Twój nieudany związek miał Ci unaocznić błędy, które popełniasz, wybierając partnerów, jakieś ukryte preferencje?
Może też rozstanie da Ci okazję i motywację, by śmielej "sięgać" po facetów, którzy Cię pociągają?
Mąż był w Twoim typie (nie tylko fizycznym) czy wiążąc się z nim poszłaś na duży kompromis ze swoimi marzeniami?
Hm czy poszłam na kompromis z marzeniami? Na pewno nie był ideałem, ale miał cechy które mnie do niego bardzo przyciągnęły. Był (no wtedy przynajmniej) kulturalny, bardzo inteligentny, oczytany, w zasadzie umiał porozmawiać na każdy temat, na wszystkim się znał. Nie podobało mi się specjalnie to, że nie potrafił wyjść z inicjatywą chociażby fajnych spotkań w fajnych miejscach. Nie do końca jednak od początku czułam się jak kobieta, bardziej właśnie jak taka trochę niańka. Lubił jak sprawy kręciły się wokół niego i lubił niestety narzekać na wszystko i wszystkich. Jednak te dobre cechy....ta dobroć w oczach jak na mnie patrzył, to że wszyscy wokoło mówili "Boże jaki on jest w ciebie zapatrzony". Tak to wtedy postrzegałam. Nie było to więc jakieś strasznie silne uczucie od samego początku, przyszło z czasem, później było już naprawdę bardzo silne. Byliśmy ze sobą łącznie, razem z małżeństwem niecałe 4 lata.
Niepokoiła mnie jego niechęć do pracy. Ogólnie cały czas nazywał to "szukaniem pracy", ale coś mu wiecznie nie pasowało, nie odpowiadało, zatrudniał się to tu, to tam....później narzekał, że szef zły, że mu "pięścią groził" (po dziś dzień nie wiem jak miałoby to wyglądać), że wszyscy oszukują i że mają lub mieli bogatych ojców. Kwestia ojca to właśnie była też kolejna czerwona lampka. Ojciec opuścił ich jak mieli po kilkanaście lat (on i jego siostra), nie wiem o co to tam dokładnie chodziło, w każdym razie mąż bardzo źle się o tym ojcu wyrażał, naprawdę mówił bardzo przykre słowa, które nikomu w stosunku do nikogo tak naprawdę nie powinny przejść przez usta, np że "życzy mu śmierci", że "nasikałby na jego grób" i tak dalej. Niepokoiło mnie to, owszem, oczywiście ze tak. Mówiłam mu, że nie podoba mi się to. Po jakimś czasie przyznawał mi rację i znów była super sielanka między nami, praktycznie żadnych problemów. Szłam na ustępstwa wiele razy i przymykałam oko na wiele spraw. Miałam "przyjemność" już prawie na początku poznać jego matkę. Już na wstępie, a widziała mnie po raz pierwszy w życiu dowiedziałam się od niej jacy to wszyscy w około są popier***eni, jak wszyscy zrobili to i tamto, skończone h***je itp. Nie obrażając nikogo, ale po prostu zwykła, chamska prostaczka, bardzo sfrustrowana i przytłoczona życiem. Starałam się z nią nawiązać jakiś wspólny język, ale za wiele porozmawiać się po prostu nie dało.....no chyba że - ja słuchałam a ona wygłaszała swoje żale nad światem. No, ale w końcu ja nie wiązałam się z nią, tylko z X.....a on przecież tak bardzo mnie kochał i tak bardzo się rozumieliśmy.
Później matce zaczęło się wydawać, że ma we mnie bratnią duszę, gdy siedzieliśmy razem w mieszkaniu, dzwoniła zza granicy i rozmawiała ze mną godzinami (znowu o tym jak to wszyscy źli - tam za granicą również i w ogóle). Przysyłała mi też paczki z różnymi różnościami, słodycze, ubrania, kosmetyki, normalnie co tylko.....niezręcznie mi było to wszystko brać, ale X na to "no przecież mama cię tak bardzo lubi, taka jesteś dobra, tak widzi jak ja cię kocham i dlatego tak robi".
Im bliżej było ślubu tym bardziej matka zdała sobie sprawę z tego, że lada chwila utraci syna więc nie była już taka miła.....no a w dniu ślubu i na poprawinach dała teatralny popis zazdrości.
No i tak to wszystko wyglądało. Nie opisuję oczywiście wszystkiego bo to książkę można by było napisać, ale wiem już teraz doskonale że byłam naiwna, zaślepiona i choć intuicja mi podpowiadała że coś jest nie tak to ja tylko powtarzałam, że "nie ma ideałów i każdy ma wady" i tak minął ten czas.
Tak jak napisałam....po ślubie było już z górki, ale wcześniej ja naprawdę widziałam, że przede wszystkim to on po prostu mnie kocha. Że chce tego małżeństwa, że mimo tych wszystkich dziwactw mogę na niego liczyć.
Będę się też starać o stwierdzenie nieważności ślubu kościelnego, pytałam u źródła i ponoć mam ku temu podstawy. Było to dla mnie ważne, ta cała przysięga, to wszystko a on po prostu miał to wszystko gdzieś.
A wiesz w ogóle czego już oczekujesz od życia?
Będę się też starać o stwierdzenie nieważności ślubu kościelnego .
Również na początku rozmowy pomyślałam, że mogłabyś to zrobić.
Przeczytaj tą historię: http://www.kosciol.pl/article.php?story=20081130202713523
Czerwcowa, z Twojego posta wywnioskowałam - być może na wyrost - że najbardziej w mężu podobała Ci się jego adoracja. Zalet charakteru nie wymieniłaś tak naprawdę żadnych. Jeśli chodzi o elokwencję, myślę, że przyjął strategię bycia ekspertem. Od wszystkiego.
Oczekuję tego, że uda mi się rozwinąć niektóre rzeczy, które sobie zaplanowałam. Sama robię remont mieszkania, bo chcę żeby mi się lepiej mieszkało. Chcę się rozwinąć na każdym polu: zawodowym - wychodzić z różnymi nowymi pomysłami, w sumie dawno tego nie robiłam, uczę się też języków bo to zawsze była moja pasja. Uprawiam sport, pływanie, fitness. Ogólnie zawsze chcę wyglądać dobrze i czuć się dobrze w swojej skórze oraz mieć wiele rzeczy do powiedzenia na swój temat. Nie mówię też, że tak podczas związku nie było bo zawsze się starałam, nie chodziłam jak jakaś fleja itp , ale trochę zapomniałam o tym kim jestem i jaka jestem. Zapomniałam o tym, że jestem optymistką bo on przytłaczał mnie swoim pesymizmem, zapomniałam że jestem spontaniczna bo gdy zrobiłam coś spontanicznego to albo tego nie rozumiał, albo tego nie chciał albo wręcz za to się na mnie wściekał (w zależności od tego co to było). Zapomniałam też o tym, że jestem tylko człowiekiem i mam prawo do gorszego nastroju czy do wyrażenia swojego zdania, że coś mi się nie podoba.
Z mężem był problem z pracą, o czym już pisałam, ale tak jak mówię to jest po łepkach, całej historii tutaj nie jestem w stanie teraz opisać. W każdym razie nie mogłam powiedzieć: "słuchaj, nie podoba mi się to, że obiecywałeś coś a nie dotrzymujesz obietnic, dlaczego tak się dzieje", nie mogłam poprowadzić z nim normalnego, dorosłego dialogu na tematy dla niego niewygodne. Na te "wygodne" oczywiście, że mogłam.
Bo zaraz była awantura z jego strony, oskarżanie mnie o to że spiskuję z innymi i mówienie rzeczy w stylu, "dlaczego to cię tak interesuje? nie masz swoich zmartwień?". Do końca chyba nie rozumiał, że małżeństwo to jedność.
Czego jeszcze oczekuję? Raczej mam nadzieję na to, że po tym wszystkim, ktoś trafi na mnie albo ja na niego, ktoś kto będzie prawdziwym mężczyzną bez żadnych dziwacznych bolączek. Ktoś, kto będzie potrafił być odpowiedzialny, pracowity, zaradny ale jednocześnie spontaniczny jeśli będzie na to odpowiednia pora. Nie szukam ideału i nigdy nie szukałam, może mieć sto wad bo i ja je mam, ale żebym poczuła taki wewnętrzny spokój jaki na razie jestem sobie w stanie tylko wyobrazić.
Koczilla aż się chwilę teraz sama zastanawiam nad tym co napisałaś. I dlaczego teraz nie mogę sobie przypomnieć jego zalet? No chwila, przecież miał jakieś....przynajmniej wydawało mi się wtedy, no dobra, każdy ma.
1. Miewał poczucie humoru - czasem zupełnie inne jednak od mojego, ale czasem śmialiśmy się oboje z czegoś i było super.
2. Wydawało mi się, że był dobrym człowiekiem, takim w porządku, miał plany na przyszłość ze mną i mówił że chciałby stworzyć prawdziwą rodzinę, taką której nigdy nie miał.
3. Świetnie gotował - to trzeba mu przyznać
4. Wiedział też doskonale co to pralka i odkurzacz (aż przesadnie wręcz bywał pedantyczny, w odwrotną stronę to też niedobrze, zwłaszcza że strasznie trząsł się nad swoimi rzeczami materialnymi i ubraniami).
5. Twierdził, że bardzo kocha dzieci i zwierzęta (kupiliśmy psa - labradora, przemyślana decyzja to była moja bo chciałam od zawsze, mąż twierdził, że również.....sunia była "przekonana, cudowna, mój żółty piesek, moja pierwsza córeczka" - tak mówił, jednak została porzucona w tym dniu tak samo jak i ja.....więc chodzimy sobie już tylko teraz same na spacery,
co do dzieci to owszem deklarował chęć przed ślubem, ale gdy uświadomił sobie że to jednak obowiązki (pies w tym pomógł podejrzewam) to już inna była gadka i jak kiedyś myślałam, że jestem w ciąży to mi powiedział, że zrobiłam to specjalnie bo widocznie chciałam go przy sobie zatrzymać (to już po ślubie było)
6. Bardzo chciał ślubu kościelnego bo nie wyobraża sobie życia bez Boga...hm
7. On naprawdę wiele rzeczy wiedział, znał się na sprawach....jednak nie wykorzystywał tego w praktyce, tak mi się teraz wydaje, chociaż sama już nie wiem.
Wszelkie wyjścia z naszymi wspólnymi znajomymi (z mojej strony, bo mąż praktycznie nie posiadał znajomych) były wręcz rewelacyjne. Mąż do tańca i do różańca, sypie dowcipami i anegdotami z życia. Zna się na robieniu wymyślnych drinków i na grillowaniu. Wszyscy zaskoczeni byli jak się dowiedzieli o jego odejściu bo przecież "on tak był za tobą, jak to możliwe, oczy mu się świeciły jak ciebie widział".
Dawał się niestety też namówić na to co nie chciał (albo może chciał), za co później przepraszał i płakał mówiąc "zawiodłem swoją żonę"....już nieważne co to było takiego. I dwa......bardzo dziwne czasami, nie zawsze, zachowanie po alkoholu. U kumpeli (swoją drogę właśnie tej, która jest teraz tak zakochana), w tamtym roku na sylwestra dosłownie biegał po całym mieszkaniu jak pomylony....nie zwracał uwagi na moje prośby żeby przestał bo zaraz w coś wpadnie albo coś rozbije. To samo kiedyś u innych znajomych - huśtanie się na takiej róże do podciągania w drzwiach, tak że mało nie rozbił lustra.
No i tym podobne sprawy. Ja wiem, że byłam zaślepiona......widzę to teraz wręcz z nadwzrocznością. I staram się sobie tłumaczyć, że lepiej teraz niż później. A jeszcze lepiej byłoby jeszcze wcześniej, przed ślubem......no ale nie widziałam tego co widzę teraz od kilku miesięcy.
32 2014-10-23 17:02:45 Ostatnio edytowany przez Koczilla (2014-10-23 17:04:27)
Nie chcę doszukiwać się problemów na siłę, ale odnoszę wrażenie, że większość zalet, które u niego wymieniłaś, dotyczy dbania o wizerunek. Wiedza, schludność, towarzyskość - wszystko to pomaga "błysnąć" przed publicznością.
Jednocześnie twierdzisz, że wiedzy nie potrafił wykorzystać zawodowo, a pracowitość w domu nie przekładała się na podejście do pracy w firmie. Na towarzystwo i Ciebie zważał do momentu, kiedy mu coś nie "odwaliło", a wtedy mógł się nawet huśtać na drążku i biegać po mieszkaniu, narażając mienie i zdrowie.
Psa kochał również dopóki nie musiał się nim z pełnym zaangażowaniem opiekować.
Trochę już zapomniałam, jakie są nastolatki, ale Twój mąż - z opisu - bardzo przypomina mi młodzieńca lat 15, którego apodyktyczna mama nauczyła sprzątać po sobie i kazała mu dobrze się uczyć, ale etap pracy, poważnych związków i zajmowania się kimś bezbronnym... jeszcze przed nim.
Jeśli to słuszne założenie, to może i Twój mąż nie jest z gruntu zły, ale:
- nie wiadomo, czy i kiedy dojrzeje.
- Nie masz obowiązku na to czekać.
Oczywiście, że nie będę już na niego czekać. Szkoda mi jedynie tego, że ja po prostu nie przejrzałam na oczy wcześniej, bo fakty są raczej takie jak mówisz - jest mentalnie nastolatkiem. Strasznie ślepa byłam. Zakładałam, że człowiek metrykalnie dorosły jest po prostu też i mentalnie dorosły.
I tak zleciały 4 lata, w tym prawie rok od ślubu. Wiem już na pewno, że teraz nie patrzyłabym na to czy ktoś robi kolorowe drinki ale na to czy potrafiłby z dzieckiem bez problemu iść do lekarza gdy mi by np coś wypadło. Tylko to nie jest tak, że ja patrzyłam tylko na te drinki, on DEKLAROWAŁ swoją odpowiedzialność, pracowitość i tak dalej.
Powiedział, że nie chce nigdy już pracować dla kogoś, chce otworzyć firmę (graficzną) potrzebny był mu tylko do niej program komputerowy za siedem tysiaków. Kupiliśmy ten program zaraz po ślubie, obiecywał że efekty zobaczę już wciągu najbliższych tygodni. I guzik. Poszperał trochę w tym programie, nakupował książek jeszcze do niego, stwierdził że "to się tobie wydaje, że to takie łatwe" a na koniec powiedział, że nigdy nie chciał firmy bo jest jeszcze młody i ma czas.
Szkoda gadać. Podchodziłam do niego poważnie, wierzyłam że on też. W gadaniu był bardzo dobry, dlatego obiecywał, obiecywał, snuł plany o tym jak to nam się będzie dobrze żyło....a nic z nich nie wynikało.
No i jeszcze wciskanie mi czegoś, czego nie powiedziałam, ciągłe groźby że wyjedzie do swojego miasta i gdy miałam do niego jakąś prośbę, mówienie w stylu "bo ty mi tego nie powiedziałaś normalnie" itp. Ech dużo tego. Może brzmię jak jakaś zimna suka trochę, ale też mam potrzebę wygadania się. Siedzę sama w domu z psem na L4 bo mam zapalenie gardła, a w poniedziałek ta cholerna rozprawa.
No i jeszcze wciskanie mi czegoś, czego nie powiedziałam, ciągłe groźby że wyjedzie do swojego miasta i gdy miałam do niego jakąś prośbę, mówienie w stylu "bo ty mi tego nie powiedziałaś normalnie" itp. Ech dużo tego. Może brzmię jak jakaś zimna suka trochę, ale też mam potrzebę wygadania się. Siedzę sama w domu z psem na L4 bo mam zapalenie gardła, a w poniedziałek ta cholerna rozprawa.
Nie brzmisz jak żadna zimna suka. Po prostu porządkujesz sobie fakty. Będzie Ci to potrzebne, bo widać, że mąż przez nieustanne zmienianie "zasad gry" (ok, zrobię to -> nie zrobiłem, bo nie powiedziałaś "normalnie") robił Tobie wodę z mózgu. To była manipulacja.
Stracone lata bolą, ale - moim zdaniem - jest ich t y l k o cztery, a nie aż cztery. Rynek matrymonialny się zmienia i coraz więcej osób wchodzi w kolejne związki. Nawet na bardzo późnym etapie życia. Tak więc wciąż jeszcze możesz kogoś poznać.
Stres przed rozprawą jest zrozumiały. Niestety musisz się spodziewać, że mąż będzie na niej czarował wszystkich dookoła i bezczelnie kłamał. Jeśli masz umówionego prawnika, poproś go o radę, jak się zachować. Poproś kogoś bliskiego, żeby odegrał z Tobą scenkę konfrontacji z mężem w sądzie i poudawał jego zachowania. Jest większe ryzyko, że nie zablokuje Cię stres i oburzenie, jeśli przećwiczysz sobie przybliżony przebieg rozprawy.
Dzięki, tak zrobię. Męża przede wszystkim zaskoczy to co mam do powiedzenia, a raczej moja adwokat bo nie spodziewa się takiego obrotu sprawy. Co do tego, że będzie wszystkich czarował to owszem może tak być, ale ogólnie on nie był nigdy dobry w argumentach, w przedstawianiu swoich racji itp. Był dobry w pyskowaniu i strzelaniu fochów, oskarżaniu też całego świata o to czy o tamto. Oskarżał mnie o coś, a poproszony o argumenty odpowiadał "sama mi powiedz", albo "bo ty wielka pani nauczycielka musisz od razu mieć argumenty" (pracuję w szkole heh) no nic....zobaczymy.
Na jego nieszczęście pyskowanie i strzelanie fochów jest w sądzie bardzo źle widziane. Trzymam za Ciebie kciuki.
dzięki
Czerwcowa... skoro to jest Twoja przyjaciółka, to czy nie możesz jej normalnie i zwyczajnie powiedzieć, że szczerze jej gratulujesz i cieszysz się jej szczęściem, ale jesteś teraz w takim stanie, że niestety nie możesz z nią przeżywać tego wszystkiego. Jest Ci źle i ciężko, a każda wzmianka o szczęśliwym cudownym związku powoduje u Ciebie salwy płaczu.
Jeśli faktycznie jest przyjaciółką i zauroczenie mózgu jej nie zjadło, to zrozumie.
Ja mam koleżankę, która teraz przeżywa ciężkie chwile i jak się pyta mnie, co u mnie i jak mi się układa, to mówię, ze spoko, fajnie, powoli do przodu i zmieniam temat, bo przecież nie będę jej opowiadać jak zajebiście jest i jaki mój facet jest cudowny i kochany. Mam trochę taktu i wyczucia. Nikt nie chce tego słuchać, kiedy jest się w takim stanie jak Ty.
Czerwcowa Pogoda, no i jak tam po rozprawie? Odezwij się, jak będziesz miała chęć.
Jestem po. Rozprawę miałam wczoraj o 9.45, ale trochę się coś tam wcześniej przesunęło i w związku z tym musiałam dłużej czekać. Myślałam, że będę dosłownie rzygać z nerwów tak mi było niedobrze i gorąco jakbym miała 40 stopni, siedziałam w sukience z krótkim rękawkiem, a obok mnie ludzie jeszcze płaszczów nie pozdejmowali, no normalne, stres.
Przyjechał, zobaczyłam go po 4 i pół miesiąca pechowiec.gif . Moja adwokatka powiedziała, że koleś obok niego to nie jest jego adwokat bo skojarzyła że to nie ten, tylko wysłał jakiegoś pełnomocnika czy coś. Oczywiście Kuba ani nie podszedł się przywitać, ani me ani be, ani pocałuj mnie w d**ę, no nic, normalka. Adwokatka też moja mówi, że ona wprawdzie psychiatrą nie jest i może nie powinna się wypowiadać, ale z jego ruchów i mimiki coś jej się wydaje, że on ma coś z sobą nie tak i tak w ogóle to robi wrażenie, jakby nie wiedział po co tutaj się znalazł.
Weszliśmy na salę. Najpierw mu wzrok jakoś tak dziwnie biegał, później się patrzył na mnie z takim jakby dziwacznym uśmieszkiem, ale nie cwaniackim czy też pewnym siebie, tak po prostu jakoś dziwnie, faktycznie jakby za bardzo nie kumał o co w ogóle chodzi. Przeszło do konkretów. Najpierw jego adwokat zastępczy, że podtrzymują stanowisko, że nie chcą orzekania o winie itp itd. Później moja adwokatka, że my zmieniamy stanowisko, że chcemy jego winę, że ja czuję się pokrzywdzona, opuszczona itp, że wg mnie mąż nie jest przygotowany do małżeństwa, że chciał tylko pobawić się w dom i itp itd. Mina mu zrzedła, a obok sędziego siedziała taka kobiecinka starsza, nie mam pojęcia czy to była jakaś asystentka czy ktoś, w każdym razie jak adwokatka moja to wszystko mówiła to ta babeczka tak niby sama do siebie "nie no, to jest niewiarygodne, to się w głowie nie mieści" i tym podobne.
Później szybka narada on i jego adwokat, adwokat mówi, że są zupełnie zaskoczeni, no ale że w związku z tym to oni wnoszą o mojej winie itp....no czyli standard. Później sędzia wypowiada słowa "no bardzo mnie dziwi ten brak kontaktu", później on ma szansę się wypowiedzieć i zaczyna stulać i plątać się straszliwie, ze to wcale nie tak znowu że nie było kontaktu, że on dzwonił na początku, że został zwyzywany itp itp itd....no i zapytany o mediację odpowiedział, że absolutnie żadnej nie chce.
Później swoją szansę miałam ja i powiedziałam, że również nie chcę mediacji już w tym momencie, że próbowałam się wiele razy z mężem skontaktować, że dzwoniła, pisałam i byłam pod jego mieszkaniem, ale nie zostałam wpuszczona, w związku z brakiem jakiegokolwiek kontaktu ze strony męża uważam, że ma on problem natury emocjonalnej i że tutaj żaden mediator tego tematu by nie przeskoczył. Czy jakoś tak, dziękuję i usiadłam.
Mamy czternaście dni na zgromadzenie świadków i dowodów, dowody jakieś tam mam, ale wiadomo to są tylko moje maile, ewentualnie smsy, wypis ze szpitala wtedy jak mi nerwy wysiadły a on miał mnie w tyłku, ewentualnie te bilety do Francji itp......świadków mam (znajomych), którzy mogą potwierdzić, że na wszelakich spotkaniach towarzyskich wydawało się, że byliśmy zgodnym małżeństwem, że dobrze wypowiadał się o mnie, o domu, o planach na przyszłość itp.
On natomiast nie ma nic, jedyne co może zrobić to kłamać....no ale pozostaje mi liczyć na to, że to jednak sąd i kłamstwo będzie miało krótkie nogi.
Tak więc, teraz dowody i świadkowie, następna rozprawa dopiero na przełomie stycznia lutego, ale istnieje też szansa że będzie to ostatnia jeśli sąd stwierdzi że nie ma co tu dłużej nad tym debatować.
Tak więc, tak to wygląda na dzień dzisiejszy....nerwy mi odchodzą i telefon mi się urywa bo co chwilę ktoś do mnie dzwoni żeby zapytać jak tam poszło.
Jestem dobrej myśli, wykreśliłam go całkowicie ze swojego serca już jakiś czas temu, ale jeśli jeszcze miałam jakiekolwiek wątpliwości co do tego, że on nie ma nie teges z głową, to dzisiaj zostały one całkowicie rozwiane. Szkoda tylko, że nie widziałam tego wcześniej, no ale to czau nie cofnę.
Mam wielką nadzieję, że będzie dobrze w tej sprawie no i patrzę z nadzieją w przyszłość.
gość wczoraj [16:43]
Czerwcowa, z Twojego opisu wynika, że pierwsza rozprawa poszła naprawdę dobrze. Co do wkrótce byłego męża, to też nie wiem, ale w sądzie zachowywał się, jakby był naćpany albo totalnie stracił grunt pod nogami. Jeśli faktycznie jest socjopatą, to pewnie nie planował zbytnio swoich kolejnych posunięć, nie przygotował się do rozprawy i sam fakt, że t o się dz i e j e mocno go zaskoczył.
Fajnie, że znajomi Cię wspierają. Tutaj też możesz napisać, jeśli tylko będziesz miała chęć. Ja np. jestem bardzo ciekawa, jak historia się potoczy i trzymam za Ciebie kciuki!
Dzięki. Treść w zasadzie już teraz nie jest specjalnie zgodna z tym co opisuję, ale faktycznie będę pisać na bieżąco...pomaga mi pisanie Chciałabym bardzo, aby było po mojej myśli bo mam naprawdę wielkie poczucie krzywdy w stosunku do męża....że mnie po prostu tak zostawił, bez słowa wyjaśnienia, bez niczego i chciałabym udowodnić właśnie w tym jego winę.
Zachowywał się dziwacznie, to fakt, ale powiem Wam to, że boli mnie bardzo to, że nie widziałam go prawie pięć miesięcy już teraz, zero kontaktu, na początku przecież wychodziłam z siebie żeby się z nim skontaktować a on mnie zwyczajnie zignorował, nie odbierał telefonów, stałam pod jego drzwiami, czułam się jak idiotka.....to nawet lasce na jedną noc niektórzy myślę, że traktują lepiej niż on potraktował żonę. No i wczoraj nawet do mnie nie podszedł. Z jednej strony to w tym wypadku nawet teraz lepiej bo przynajmniej już wiem na pewno z kim mam do czynienia.....ale z drugiej naprawdę, szczerze, nie życzę tego nikomu.
Co do jego zachowania to faktycznie, sprawiał wrażenie jakby nie czaił o co w ogóle chodzi. Usmiechał się do mnie w bardzo dziwny sposób....już nawet nie staram się tego zinterpretować. W każdym razie walczę i nie dam się. Przez dwa tygodnie mam wszystko zgromadzić....niestety nie mam smsów, tych które do niego wysyłałam tonami a on nie odpisywał przez cały ten czas bo kiedyś (jak myślałam jeszcze że zgodzę się na porozumienie stron) usunęłam je wszystkie za jednym zamachem, ale mam nadzieję że może jak pójdę do salonu to coś się da z nimi zrobić, jakoś je odzyskać, będzie kolejny dowód.
Czerwcowa, trzymam za to kciuki, a co do męża... Wielokrotnie czytałam na forum zwierzenia, że kochający facet odciął się z dnia na dzień i też trudno mi to pojąć. Racjonalizuję sobie to w ten sposób, że psychopatów jest w społeczeństwie o wiele więcej niż nam się wydaje, a oni nie tworzą trwałych więzi.
Nie pomaga też ogólne nastawienie, że związki nie muszą być dożywotnie i mają polegać na zaspokajaniu wzajemnych potrzeb. Kiedyś rodzina miała służyć stworzeniu nowej jakości; dziecka, gospodarstwa domowego, wspólnoty itd. Teraz chodzi po prostu o to, żeby było miło. Gdy nie jest, pokusa wypisania się z relacji przeważa. Nie oceniam, czy to dobrze, czy źle. Konkluduję, że małżonków nie męczą aż tak skrupuły, gdy coś staje im na drodze do szczęścia.
Przykre jest w tym wszystkim to, że naprawdę wiele razy podczas naszego związku było wszystko dobrze. Dogadywaliśmy się.....naiwne wiem, ale bywało super. Nie wiem jak to wszystko się skończy, mam nadzieję że dobrze, sprawiedliwie. Psycholog do której chodzę powiedziała mi, że kiedyś zrozumiem tego wszystkiego sens, że jak będę w normalnym związku zobaczę różnicę i tak naprawdę pomyslę sobie że wtedy niepotrzebnie aż tak bardzo się przejmowałam. Przypominam sobie to jak mi źle. Generalnie nie kocham juz męza......ale sentyment wiadomo został, a po wczorajszym jestem trochę przymulona.
Czerwcowa, słowa Twojej psycholog to chyba najmądrzejszy komentarz. Mówi się, że lepszy wróg znany niż nieznany. W obliczu zmian nawet to, co było do tej pory średnio fajne, zyskuje na atrakcyjności. Pomyśl, że tęsknisz nie tyle za byłym, ile za dobrymi momentami między Wami. One mogą wrócić, ale z kimś innym.
Napiszę co u mnie, ponieważ chwilkę się nie odzywałam. Otóż u mnie sytuacja bez zmian, wciąż czekam na termin drugiej rozprawy, ma ponoć być gdzieś w styczniu. Wysłałam wszelakie swoje dowody i powołałam świadków, jestem dobrej myśli w tej sprawie. Co do mojej przyjaciółki to niestety ten jej facet okazał się strasznym bawidamkiem, najprawdopodobniej chodziło mu tylko o jeden temat, no i rozstali się niedawno....tzn on z nią zerwał. Przykro mi z powodu takiego obrotu sprawy bo tak jak pisałam naprawdę życzyłam jej dużo szczęścia. Jednak teraz widzę, że ta sytuacja zaczęła ją zmieniać na plus. Zauważyła, że w jej życiu potrzebne są zmiany, że musi zmienić coś w swoim zachowaniu itp, tzn dosłownie robi to samo co ja tylko że w miniaturze że tak sie wyrażę.....bo prawda jest taka że ja też się zmieniam, jestem jakaś taka silniejsza, paradoksalnie pewniejsza siebie po tym wszystkim choć wiem że sprawa nie jest jeszcze skończona tak naprawdę, patrzę z nadzieją i wiarą w przyszłość.
Staram się robić dużo rzeczy, staram się poznawać nowych ludzi, wróciłam do swoich dawno zapomnianych zainteresowań i staram się je rozwijać w miarę możliwości. Mimo tego ciężkiego czasu, jestem w miarę zadowolona ze swojego życia, lubię je........ale nie zamierzam nigdy ukrywać sama przed sobą że do szczęścia nie jest mi potrzebny udany związek i w perspektywie rodzina - jest i to najbardziej na świecie. Tak naprawdę, znowu paradoksalnie, uświadomiłam sobie to tak faktycznie na sto procent, dopiero gdy wydarzyła się ta moja sytuacja. I ta moja przyjaciółka myśli tak samo, chociaż wcześniej niemalże broniła się rękami i nogami przed tym i uważała że jej to niepotrzebne.
TAkże, tak jak piszę, rozwijam się, daję z siebie wszystko, ale choćbym zdobyła pięć fakultetów jeszcze i tym podobne nie da mi to pełni szczęścia jeśli nie będę miała tego dzielić z tą najbliższą na świecie osobą.
Tak więc, mam wielką nadzieję i wiarę na to, że tak po prostu będzie, że nie przegrałam jeszcze życia, że jestem jeszcze przecież całkiem młoda. Wiem, że mąż nie był TĄ osobą, ciągnął mnie w dół swoim pesymizmem i podejściem do świata.
Przykre jest jednak w tym wszystkim dla mnie to, że jestem po prostu raczej domatorką i w tych chwilach gdy wierzyłam że jesteśmy właśnie dla siebie.....lubiłam siedzieć w domu, spędzać z nim czas i cieszyć się tym że nie muszę za wszelką cenę "wychodzić do ludzi".....teraz niestety trochę tak jest, tak czasami czuję, ale staram się z tego również czerpać to co najlepsze.
Co do samego rozwodu to tak jak piszę.....na razie czekam na ruchy ze strony sądu.
Napiszę co u mnie, ponieważ chwilkę się nie odzywałam. Otóż u mnie sytuacja bez zmian, wciąż czekam na termin drugiej rozprawy, ma ponoć być gdzieś w styczniu. Wysłałam wszelakie swoje dowody i powołałam świadków, jestem dobrej myśli w tej sprawie. Co do mojej przyjaciółki to niestety ten jej facet okazał się strasznym bawidamkiem, najprawdopodobniej chodziło mu tylko o jeden temat, no i rozstali się niedawno....tzn on z nią zerwał. Przykro mi z powodu takiego obrotu sprawy bo tak jak pisałam naprawdę życzyłam jej dużo szczęścia. Jednak teraz widzę, że ta sytuacja zaczęła ją zmieniać na plus. Zauważyła, że w jej życiu potrzebne są zmiany, że musi zmienić coś w swoim zachowaniu itp, tzn dosłownie robi to samo co ja tylko że w miniaturze że tak sie wyrażę.....bo prawda jest taka że ja też się zmieniam, jestem jakaś taka silniejsza, paradoksalnie pewniejsza siebie po tym wszystkim choć wiem że sprawa nie jest jeszcze skończona tak naprawdę, patrzę z nadzieją i wiarą w przyszłość.
Staram się robić dużo rzeczy, staram się poznawać nowych ludzi, wróciłam do swoich dawno zapomnianych zainteresowań i staram się je rozwijać w miarę możliwości. Mimo tego ciężkiego czasu, jestem w miarę zadowolona ze swojego życia, lubię je........ale nie zamierzam nigdy ukrywać sama przed sobą że do szczęścia nie jest mi potrzebny udany związek i w perspektywie rodzina - jest i to najbardziej na świecie. Tak naprawdę, znowu paradoksalnie, uświadomiłam sobie to tak faktycznie na sto procent, dopiero gdy wydarzyła się ta moja sytuacja. I ta moja przyjaciółka myśli tak samo, chociaż wcześniej niemalże broniła się rękami i nogami przed tym i uważała że jej to niepotrzebne.
TAkże, tak jak piszę, rozwijam się, daję z siebie wszystko, ale choćbym zdobyła pięć fakultetów jeszcze i tym podobne nie da mi to pełni szczęścia jeśli nie będę miała tego dzielić z tą najbliższą na świecie osobą.
Tak więc, mam wielką nadzieję i wiarę na to, że tak po prostu będzie, że nie przegrałam jeszcze życia, że jestem jeszcze przecież całkiem młoda. Wiem, że mąż nie był TĄ osobą, ciągnął mnie w dół swoim pesymizmem i podejściem do świata.
Przykre jest jednak w tym wszystkim dla mnie to, że jestem po prostu raczej domatorką i w tych chwilach gdy wierzyłam że jesteśmy właśnie dla siebie.....lubiłam siedzieć w domu, spędzać z nim czas i cieszyć się tym że nie muszę za wszelką cenę "wychodzić do ludzi".....teraz niestety trochę tak jest, tak czasami czuję, ale staram się z tego również czerpać to co najlepsze.
Co do samego rozwodu to tak jak piszę.....na razie czekam na ruchy ze strony sądu.
Witaj czerwcowa pogodo, cieszę się że "podniosłaś się , otrzepałaś i idziesz dalej ":)
Ważne by doświadczenie uczyło nas ... nawet nas samych , a myślę że u Ciebie właśnie tak jest.
Podpowiem tylko tyle w sprawie sms skasowanych - biling dostarcz , tam będzie historia wykonanych połączeń do męża ...
Trzymam kciuki za Ciebie , jesteś silna !
Dzięki, mam nadzieję że faktycznie jestem trochę silniejsza niż zaraz jak to się stało, ale zdarzają mi się jeszcze chwile załamania no i lęki dotyczące przyszłości.....staram się opanowywać, niestety jest to silniejsze wciąż ode mnie.
Co do bilingów, nie dostarczyłam w końcu ich, już dostarczanie dowodów to temat zamknięty bo można było tak zrobić tylko dwa tygodnie po pierwszej rozprawie, ale mam calą masę maili, opinię od psychologa no i też trochę innych rzeczy....mam nadzieję że będzie ok.
No a te lęki.......no po prostu są, walczę z nimi, ale boję się że po prostu nie uda mi się już z nikim związać i założyć rodziny, a tego właśnie chcę najbardziej....wszystkie inne rzeczy cieszą, ale to nie to samo i nigdy nie będzie. Na pewno nie jest to ważne dla każdego jednakowo, ale dla mnie zawsze było i zawsze będzie, choćbym nie wiem ile jeszcze sobie zajęć znalazła na wypełnienie czasu to nigdy to nie będzie to samo
No, ale generalnie to jakoś jest, jakoś leci.
Czerwcowa. w Twoim stanie nie jest dobrze rozmyślać o tym, że do pełni szczęścia potrzeba Ci męża i dzieci, bo zaraz, jak sama zauważyłaś, popadasz w histerie, że się to nie wydarzy. Odłóż tą myśl na bok na razie. Skup się na tym, że nie jesteś jeszcze gotowa na rodzinę, bo przechodzisz rekonwalestencje i musis się najpierw ogarnąć. Zmień myślenie na - daje sobie czas na zagojenie ran, a kiedy stanę porządnie na nogi wtedy zacznę się rozglądać za potencjalnym kandydatem na męża
Ja już nie rozmyślam o przeszłości, nie winię się niczym.....więc uważam że na nogi w miarę stanęłam przyszłością się martwię i tylko to mnie gnębi już teraz, nie rozpamiętuję męża