Witam wszystkich. Już jakiś czas śledzę forum. Dowiedziałam się od Was wielu mądrych rzeczy. Zastanawiałam się czy opisać swój nieszczęsny przypadek i dziś się zdecydowałam.
1,5 miesiąca temu rozpadł się mój 4 letni związek. Poznaliśmy się w liceum, byliśmy w jednej klasie. Już od początku zakręcił mi w głowie, taki niedostępny - intrygował mnie. Pisaliśmy ze sobą, na imprezach potrafiliśmy się pocałować, ale zawsze bez zobowiązań. Nie dawałam po sobie poznać, że wzdycham do niego, dla niego było to wygodne, nigdy z nikim nie był, nie potrzebował tego. Trwało to 2 lata. Zarówno ja jak i on, w tym czasie, spotykaliśmy się z innymi, ja nawet byłam w 4 miesięcznym związku i zapomniałam, aż do momentu gdy znów nie zaczęliśmy mieć bliższego kontaktu. Przed maturami zaczęło się poważniej, regularne spotkania, nawet komplementy, wtedy dopiero zaczął się mętlik. Po maturze na jednej z imprez poszliśmy o krok za daleko, dla niego był to pierwszy raz. Powiedziałam sobie dość. Dwa dni później poważna rozmowa, albo w lewo albo w prawo, bo za daleko to zaszło. I tak zaczął się ten dziwny związek. Dostaliśmy się na tą samą uczelnie, szczerze mówiąc, to byłam pewna, że po wakacjach i tak się wszystko posypie, bo spędzaliśmy je oboje pracując za granicą, ale nie. Wszystko było w porządku, oprócz tego, że wmówiłam sobie, że on dojrzeje, że z roku na rok będzie lepiej, że uczucie się rozwinie. Wspomnę, że brakowało mi autorytetu w domu, rodzice wykształceni, na niebyle jakich stanowiskach, ja zawsze w ich cieniu, zero zainteresowania, ojciec pił, bił mamę, mnie i siostrę, mama nie była lepsza. Zdradzali się na moich oczach. Miałam 14 lat jak się rozwiedli. Pragnęłam mieć normalne życie, kogoś bliskiego. Mam dużą skłonność do kochania za bardzo. I tu jest pies pogrzebany. Pierwsze dwa lata przeleciały bez większych konfliktów. Oprócz każdych świąt, podczas których się nie widywaliśmy, bo chciał posiedzieć w domu. To chyba mnie bolało najbardziej, czułam się odrzucana. Mieliśmy do siebie 5 minut samochodem, a nie było szans nawet na głupie ciasto. W ogóle nigdy nie miałam za dużego kontaktu z jego rodziną, jak przychodziłam to szliśmy do jego pokoju i tam spędzaliśmy czas. Jego rodzice przez długi czas o mnie nie wiedzieli, byłam tylko ,,koleżanką??, nigdy o nic nie pytali, generalnie mieli w dupie. Bolało bardzo, bo tak było do tej pory, nigdy, żadnych pozdrowień przez telefon, czułam się tak bardzo odizolowana. Miał ten swój mały światek do którego ja nie miałam dostępu, a na czym mi bardzo zależało. Mimo wszystko kochaliśmy się, on taki racjonalny, nie krzyczał, nie unosił się, bardzo go za to ceniłam, ufałam mu. Ja za to jestem mniej stabilna, może nawet i niestabilna, bardzo emocjonalnie podchodziłam do wszystkiego, a najsmutniejsze jest to, że próbowałam rozmawiać, ale szybko się poddawałam i zamykałam w sobie, nie to nie i długa cisza... Rok temu zaczęliśmy ze sobą mieszkać (jego rodzina nie wiedziała), oczywiście była to moja inicjatywa jak większość ,,kroków do przodu?? w tym związku. Zawsze podświadomie myślałam, że do wszystkiego go zmuszam. Nie był to łatwy rok, czułam się co raz gorzej, oboje się tak czuliśmy. Ja co raz starsza, pragnęłam co raz więcej, jakiegoś bodźca, że jestem kimś ważnym w jego życiu, nie chciałam ślubu ani dzieci, nie, nie, na te tematy nawet nie rozmawialiśmy, bo od razu dostawał białej gorączki. Chciałam po prostu poczucia bezpieczeństwa. Ciągle towarzyszyła mi frustracja, zamiast skupić się na sobie, skupiałam się na związku, chciałam być blisko by może choć trochę poczuć z jego strony to zainteresowanie, ciepło. Płakałam nocami, było naprawdę źle, szantaż emocjonalny to najgorsze co mogłam zrobić. Wyprowadziliśmy się pod koniec czerwca w nienajlepszych relacjach i przyjechaliśmy do rodzinnego miasta. Byliśmy jeszcze razem w lipcu na dwóch weselach, niby wszystko ok. W końcu spytałam co z mieszkaniem po wakacjach, usłyszałam, że nie chce ze mną mieszkać, że chce iść do akademika (wcześniej 3 lata tam mieszkał). Myślałam, że zejdę. Krok w tył. Twierdził, że mimo wszystko chce nadal ze mną być. Powiedziałam, że nie, poczułam się zdradzona. Straciliśmy kontakt na jakiś czas, w końcu ja się odezwałam. Tym razem, pierwszy raz, to on powiedział, że nie wie co czuje i czego chce. Teraz zaczął żyć, woodstok, Włochy na stopa. Ciążyłam mu swoimi wymaganiami, swoją obecnością. Nie szanowałam siebie, a tym samym straciłam w jego oczach, powinnam to wszystko rzucić w cholerę już dawno. Często po kłótniach i łzach mówiliśmy sobie, że lepiej by było gdybyśmy spotkali się kilka lat później. Bardzo mi żal tych wszystkich chwil, tego czasu, ale to najlepsze co mogliśmy dla siebie zrobić. Wiem, że on nie wróci, nigdy nie rzucał słów na wiatr w przeciwieństwie do mnie, nigdy się nie płaszczył. A może nigdy mnie szczerze nie kochał a było mu tylko wygodnie. Już się nie dowiem.
Piszę już bez emocji, dostałam kopa, wiem jak to wygląda. Strata boli bardzo, ale to rozsądne. Muszę zacząć akceptować najpierw siebie, dopiero wtedy szukać szczęścia. Byłam trochę jak taka pijawka, chciałam uczuć, których zawsze mi brakowało. Wiedziałam jaki jest, ludzie się nie zmieniają, to dlaczego trwałam przy tak niezależnym mężczyźnie raniąc siebie? Bałam się być sama. Oboje jesteśmy niedojrzali, a ja szczególnie. Dobrze jest dostać kopa , poznać siebie i naprawiać błędy. Czasem myślę, że dałabym wszystko by dał nam szanse, byśmy spróbowali jeszcze raz, ale do tego trzeba chęci obu stron, po za tym nasze rany są zbyt głębokie. Planuję wizytę u psychologa by uporządkować najpierw swoją przeszłość, która niewątpliwie ma cały czas na mnie wpływ, by dopiero potem zdrowo budować przyszłość.
Bardzo boję się krytyki, ale jestem otwarta, bo chcę zmienić siebie i swoje życie. Dziękuję i pozdrawiam.