Straciłam ciążę i póki co nie planuję kolejnej. Nie byłam w szpitalu, bo "lekarz był zajęty" i nawet nie chcieli wysłuchać po co przyszłam, roniłam w domu, bardzo krwawiłam w końcu straciłam przytomność, wszystko widziałam, kosmówkę a potem woreczek złapałam na rękę, to był prawie 11 tydzień. Wiedziałam że poronię bo serduszko dziecka już nie biło, a lekarz powiedział że byśmy poczekali bo nie jest zwolennikiem łyżeczkowania i faktycznie nie było konieczne.
Kiedy spytałam go ile poronień uznaje się za normę powiedział że do 3, dla mnie to o wiele za dużo... Mówił o kobietach które 5 razy roniły zanim urodziły dziecko, podziwiam je bo ja bym chyba nie dała tak rady.
Czy wpadłam w olbrzymią depresję? Nie, szybko się pozbierałam, nie czułam się winna, zrobiłam co mogłam a jednocześnie od początku miałam świadomość że donoszenie tej ciąży jest niemal niemożliwe, ale nie było łatwo, płakałam potem nosiłam w sobie martwe dziecko... to był koszmar, jedyne czego wtedy chciałam to mieć to już za sobą, bo świadomość tego że moje dziecko nie żyje a nadal jest we mnie była straszna i nie pozwalała mi rozpocząć godzenia się z tym.
Czas leczy rany, ale jeśli ktoś sam sobie nie poradzi to warto iść do specjalisty.